Lato to nie tylko wakacje, urlopy, wyjazdy, nowe znajomości, przygody czy znalezienie w końcu czasu na zaniedbywane dotychczas pasje. Lato to przede wszystkim opalenizna. Na co? Po co? Dlaczego? Bo tak się już utarło? Bo ktoś dzięki niej bardziej się sobie podoba? Bo to oznaka piękna i zajebistości? A może to po prostu taki lans, szpan przed rodziną i znajomymi?
Jako dziecko nie zadawałam sobie lub innym ludziom żadnego z tych pytań. Choć już wtedy byłam raczej introwertyczką i domatorką z niewielkim gronem znajomych, nie omijały mnie też zabawy na dworze. Siłą rzeczy więc po pewnym czasie wracałam do domu z odrobinę ciemniejszą skórą i zdarzały się też potwornie spalone ramiona (auć!). Potem, już jako nastolatka nagle zapragnęłam stać się wiecznie bladą, bo taka też była Avril Lavigne, moja ówczesna idolka. Pozdro.
Później zdarzały się momenty łapania opalenizny, aż dotarło w końcu do mnie, że nie mogę zbyt długo wytrzymać w upale i nawet tę swoją naturalną bladość lubię. W dodatku świetnie komponuje się z moją ulubioną czernią. Jestę wampirę :D
Czasem myślałam, by się poddać. By jednak znów się spiec, bo też ile tekstów ludzi, a szczególnie najbliższej rodziny da się wytrzymać? Taki nakaz opalania, presja wręcz. Każdego pieprzonego lata. Ale z każdym rokiem coraz bardziej mam to gdzieś. Bladość górą!
Twarzoksiążka.