Kiedyś zdarzało mi się tutaj narzekać na brak oryginalności w blogosferze. Jednak od czasu do czasu trafiałam na prawdziwe perełki. To będzie długi tekst. Tekst o paru blogerach, których szczególnie zapamiętałam. Nie były to jakieś fejmy z tysiącami lajków (w ogóle tylko jedna spośród tych osób prowadziła kiedyś fanpage), ale co z tego? Nie użyję ich imion, czy nicków, choć być może (a raczej ze sporym prawdopodobieństwem) ci, którzy czytają tego bloga od początku lub prawie, zorientują się, o które osoby chodzi.
Najbardziej wryła mi się w pamięć pewna dziewczyna, młodsza ode mnie o kilka lat. Spokojnie godziła ona bujne życie blogowe (pod jej tekstami często miały miejsce dyskusje na co najmniej sto komentarzy!) z byciem wzorową uczennicą. Już jako nastolatka miała skrystalizowane lub dopiero kiełkujące poglądy odnośnie spraw, którymi ja w tym wieku kompletnie nie zawracałam sobie głowy. To dzięki jednemu z jej tekstów dowiedziałam się, że zaliczam się do, wbrew pozorom, dość licznego grona introwertyków. Poruszała także m.in. tematy wiary, psychopatów, wegetarianizmu, feminizmu... Ktoś może dziwić się, że z bloga jakiejś siksy wynosiłam wartościową wiedzę, ale tak właśnie było. Czasem też zastanawiała się ona, co by było, gdyby ktoś z jej rodziny lub bliskich znajomych go odkrył, ale spójrzmy prawdzie w oczy - sama się w pewnym stopniu podkładała. W końcu nie tylko zdradziła swoje imię czy zamieszkiwane wówczas województwo, ale i nazwisko oraz sporo faktów nie tylko o sobie, ale także o rodzinie. Mało tego, opisywała szczegółowo pewne sytuacje dziejące się w szkole. No i zdarzyło jej się wrzucić selfie. Pomimo tego wszystkiego żadna z niepowołanych osób nigdy nie odkryła bloga i to właśnie najbardziej intryguje mnie do dnia dzisiejszego. Bo niby jakim cudem?
Inna blogerka pewnego dnia postanowiła zostawić tutaj pierwszy komentarz, więc siłą rzeczy wkrótce zajrzałam do niej. Wielokrotnie zmieniała ona nicki (i rzadziej także adresy bloga), jednak jej stylu pisania nie dało się pomylić z żadnym innym. Ależ go jej zazdrościłam! I tego, że potrafiła tak świetnie oddać to, co siedzi w jej wnętrzu, podczas gdy ja miałam z tym problem nawet tak tylko dla siebie, na papierze. I zastanawiałam się, czemu nie pisze książki, bo z pewnością znalazłaby ona wielu odbiorców. Z powodu takiego, a nie innego stylu zdarzyła się nawet sytuacja, że ktoś zaczął podejrzewać nieprawdziwość wydarzeń opisanych w jednym z tekstów. Z początku brałam ją za moją rówieśniczkę lub nawet trochę starszą, tymczasem okazała się być trochę młodsza. Jak wielu innych czytelników kibicowałam jej w pokonywaniu lęków i mierzeniu się z życiem, od którego przez jakiś czas uciekała. I wygląda na to, że jej działania przynosiły pozytywne efekty, o czym też zdarzało jej się pisać. Od paru miesięcy nie daje żadnego znaku życia. Czy jeszcze wróci na bloga? A może życie pochłonęło ją do tego stopnia, że stał się jej zbędny? Czas pokaże.
A na koniec będzie o tym, który na pewno już nie wróci. No bo jak? Był moim pierwszym nowym czytelnikiem, odkąd ostatecznie zdecydowałam o opuszczeniu Onetu na dobre. Miał dość oryginalne imię, które z początku uznałam za pseudonim. Pewnego dnia mocno zaintrygował mnie stwierdzeniem, że co niektórzy nawet Mozarta uważają za kicz (a może jednak to był Chopin?). W każdym razie uznałam, że będę na bieżąco z jego kolejnymi tekstami, co jednak nie zawsze mi się udawało. Może jednym z powodów była ich długość? Ale takie musiały być. Głupio byłoby ważne tematy ująć w kilku zdaniach i bye. W komentarzach za to nie zawsze był hiperpoważny, nierzadko chociażby nadużywał w nich XD. Taki człowiek o dwóch twarzach i pewnie też innych, których zdecydował się nie ukazywać w Internetach. A może jednak? Był dla wielu z nas nie tylko starszym bratem czy kumplem, ale i też nauczycielem życia. I czerpał z niego tak mocno, że starczyłoby dla tuzina osób. Tak ciekawe ono było. I nie brakowało w nim przypałów, o których też zdarzało mu się pisać. Miał tak wielki apetyt na życie, że wciąż gdzieś gnał. Mało kto miałby odwagę, by żyć tak jak on. Mało kto jak on miałby w sobie tyle zrozumienia, empatii nawet dla ludzi z gatunku tych, których się omija, którymi się pogardza. Niesamowita wrażliwość. Nie uważał się za nikogo wyjątkowego, ale taki właśnie dla nas był. I nagle tamten listopadowy dzień, ostatni post, który z początku wzięłam za jakiś żart. Ale to nie był żart. To był list pożegnalny. Nie zgadzałam się. Przecież on miał tylko 27 lat! Ale jednak. W pewnym momencie jego serce nie wytrzymało. I prawdopodobnie wielu z tych mających styczność z jego słowami przez tamte dziesięć miesięcy, nie zapomniało.
Obecnie już znajduję kolejne ciekawe osoby. Jedni chcą sławy, inni piszą po prostu z potrzeby pisania. Może i o nich kiedyś wspomnę? Może przyszłoroczny Share Week będzie ku temu dobrą okazją? Zobaczymy.