czwartek, 15 marca 2018

Po ciemnej stronie



To była tylko kwestia czasu, aż wprowadzę tu jakieś zmiany. Zmiany czasem są potrzebne, chociażby dla własnego komfortu. A dotychczasowa nazwa bloga mnie uwierała, już od jakiegoś czasu nie była TĄ. Bo wcale nie mam potrzeby udowadniania za wszelką cenę, jaki ten blog nie jest inny i jak bardzo mam gdzieś zasady rządzące współczesną blogosferą, bo to i tak widać. I tak, ta nazwa w dużej mierze przyciągnęła tutaj co najmniej część osób na bieżąco tu zaglądających (bo mocna, bo łatwa do zapamiętania), ale co z tego? Obecna nie jest jakoś szczególnie odkrywcza, ale na razie zostanie.

Druga sprawa? Zmieniłam również adres bloga i fanpejdża oraz nazwę tego ostatniego (no, jeśli Cukierberg uzna, że jest git, wtedy będzie zmieniona w ciągu trzech dni, wtf?). Nie zamierzam bowiem przepraszać za słowa, które tu zamieszczam, a które niekoniecznie podobają się rodzinie lub znajomym. Popełniłam spory błąd, pozwalając na to, by ludzie poprzez mój prywatny profil na Facebooku dostali się na fanpejdża. Bo myślałam, że czemu nie? Skoro i tak wcześniej przez moją nieuwagę o blogu dowiedziało się więcej osób. Myślałam, że udowodnię, jakiego to nie mam dystansu do sprawy. I że w końcu faktycznie go nabiorę. I to był jeden wielki bullshit. I wiecie, co jest zabawne? Że większość rodziny o blogu nie miała pojęcia, choć odnośnik do fanpejdża wisiał na profilu od blisko trzech (!) lat. Aż w końcu ktoś doniósł jednej z tych osób o jednym mocnym wpisie i wybuchła afera. Szkoda, że owa donosicielka nie napisała najpierw do mnie.

Ale pieprzyć to, zaczynam od nowa z czystą kartą. Właśnie przeszliście na ciemną stronę bloga. Nazwa adekwatna i do wyglądu, i do tego, co niedawno się działo. Mam nadzieję, że w dalszym ciągu przyjemnie spędzicie tu czas i inne takie ograne frazesy.

Twarzoksiążka.

niedziela, 4 marca 2018

Nie bądź niewolnikiem bloga



Kiedyś były ciekawe czasy. Czasy blogów na Onecie. Ukryci pod nickami i niezależnie od stopnia popularności mierzonego w ilości postów wyróżnionych gwiazdką lub braku takowych, pisaliśmy najczęściej o tym, co nam w duszy grało. Co chcieliśmy, kiedy chcieliśmy. Nie zawsze poruszaliśmy tematy będące aktualnie na topie. Nie stosowaliśmy clickbaitów. W niektórych przypadkach nie wiedzieliśmy nawet, jak dany bloger wygląda. Nie wiedzieliśmy, co to zarabianie na blogu. Nie było jeszcze książek Jasona Hunta. Z czytanych przez nas tekstów nierzadko wyłaniało się bogate, niebanalne wnętrze, a nie marka.

Tak, mentalnie wciąż jestem w tamtych czasach. Może dlatego czegoś nie rozumiem. Nie, nie mam nic przeciwko temu, że niektórzy z nas w mniejszym lub większym stopniu na tej swojej pisaninie się wybili. Też chciałabym, by mój blog dotarł do większej liczby osób, nie bądźmy hipokrytami. Ale nie rozumiem, dlaczego ci, którzy tę całą popularność zyskali, czują się w obowiązku ciągle przepraszać. Nakładają na siebie cholerne kajdany.

Istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że właśnie to czytasz, a jednocześnie Twojego fanpejdża polubiło co najmniej tysiąc osób, ale jeśli jakimś cudem tu trafiłeś, to musisz coś wiedzieć. Nie musisz przepraszać za to, że jest Ciebie mniej lub więcej w Internetach. Że nie masz weny. Że masz gorszy dzień. Że przez trzy dni nie opublikowałeś czegoś nowego. A nawet i wtedy, gdy tych dni zrobiło się dwadzieścia. To normalne, że poza blogiem masz życie towarzyskie, pracę, inne pasje czy też zwyczajnie w świecie potrzebujesz odpoczynku od miliona internetowych bodźców. Tak, statystyki spadną, ale jeszcze zdążysz to nadrobić. Rób to, co w danym momencie uważasz za słuszne. Nie bądź niewolnikiem bloga.