Ostatnio podjęłam się jednej z mniej hardkorowych form przekraczania strefy komfortu (choć to też jest sprawą mocno dyskusyjną w dzisiejszych czasach), czyli ograniczenia ilości czasu spędzanego w Internetach. No, szczerze mówiąc jest to już moje kolejne podejście. Potraktowałam to w kategorii rozwoju. Byłam ciekawa, co się stanie. Czego dowiedziałam się przez ostatnie dwa tygodnie, które upłynęły na próbach realizacji tego planu?
Przede wszystkim nie przewidziałam, że przez większość tego czasu niefajna pogoda wręcz popchnie mnie w wirtualny świat. O dziwo, w żaden dzień nie było to więcej niż kilka godzin, a to już jest jakiś sukces :) No, w sumie nie jedyny - ponadto udaje mi się nie odpalać Internetów zaraz po przebudzeniu i co najmniej na godzinę przed pójściem spać.
Tak to właściwie wszystko jest po staremu. Nie mam wcale więcej energii i nie polubiłam bardziej ludzi. Co jakiś czas spałam. Nie robiłam większej ilości rzeczy niż dotychczas. Ot, przeczytałam dwie książki i odpisałam na parę zaległych listów. I skupiłam się bardziej na myślach pojawiających się w głowie zamiast ucieczki od nich. Jednak pozwolę sobie tutaj ich nie wyjawiać :D
Zauważyłam, że już po jakichś dwóch godzinach w Internetach jestem porządnie przebodźcowana. Ale nic dziwnego, skoro co chwilę próbuję być na bieżąco z wszelkimi powiadomieniami na Twarzoksiążce czy zdjęciami obserwowanych przeze mnie osób na Instagramie. Trudno będzie z tym walczyć.
Czas w końcu określić, bez czego nie obejdę się każdego dnia, a co choć na chwilę mogę sobie odpuścić.
Cały dzień totalnie offline? To niestety nierealne w dzisiejszych czasach :)
Twarzoksiążka.