Internety. Czy da się bez nich żyć w dzisiejszym świecie? Nie bardzo. Choć w sumie znajdą się tacy twardziele, ewentualnie przedstawiciele starszych pokoleń. Tu jest po prostu wszystko, co możliwe. A raczej prawie wszystko, bo wujek Google nie ogarnia niektórych moich pytań. W sumie za dużo myślę.
Gdy w końcu miałam okazję na dłużej dorwać się do Internetów, a były to czasy gimbazy, moja działalność tamże ograniczała się do słuchania muzyki na Wrzucie (ktoś to jeszcze pamięta?) i ulepszania konta na Epulsie, gdzie m.in prowadziłam pamiętniczek (huehue), na którym prawdopodobnie znajdowały się treści wysokich lotów. Później, już w liceum, założyłam pierwszego bloga, co było chyba naturalną koleją rzeczy po wyżywaniu się na papierze przez wiele lat.
Po jakimś czasie dotarło do mnie, że w Internetach da się poznać naprawdę fajnych, ciekawych ludzi, a nie tylko jakichś 15-letnich Wojtków będących tak naprawdę 60-letnim Zbigniewem. Niektóre z tych znajomości prędzej czy później mogą przenieść się do realnego świata. I przy okazji pozwiedza się trochę dalekie zakątki Cebulandii.
Twarzoksiążka również trochę mnie wciąga, ale to raczej nie strona główna zawalona wszelkimi rakotwórczymi tworami, a kilka grup, gdzie można wypowiedzieć się na mniej lub bardziej ciekawe tematy. Jednak nie powiedziałabym, że zawsze jest tam sielankowo. W żadnej z nich, a zwłaszcza takiej, której liczba członków jest czterocyfrowa i dalej nie da się uniknąć takiego Janusza czy Grażyny, co to rozpierdoli którąś dyskusję np. obrażając kogoś. Ewentualnie inna osoba rozpędzi się w swoim ekshibicjoniźmie, co w bliższej lub dalszej przyszłości może być przez kogoś wykorzystane.
Od dawna wciąż mówi się o konieczności częstego udzielania się w Internetach, o promocji własnej osoby i tym podobnych rzeczach. Szczerze mówiąc, nie do końca to do mnie przemawia. Przynajmniej w moim przypadku byłoby to takie sztuczne, na siłę. Piszę teksty na blogu tylko wtedy, gdy naprawdę mam o czym pisać i nie patrzę też na godziny publikacji. Nie zamierzam zmieniać szablonu na ten zwany profesjonalnym, obowiązkowo białym. Nie rozkręciłam też porządnie fanpejdża. Z Instagrama zdarza mi się znikać na kilka tygodni. Nie ma mnie na Twitterze czy Snapchacie. Zwłaszcza fenomenu tego ostatniego kompletnie nie ogarniam. To wszystko nie oznacza jednak, że mam coś do atencjuszy (lepszego określenia nie znalazłam).
No dobra, myślę, że to byłoby na tyle luźnych myśli odnośnie mojego bytowania w Internetach.
Twarzoksiążka.