wtorek, 29 grudnia 2020

Drugi lockdown. Jak żyć?

 


Czy znów zamkną nas w domach? To pytanie od jakiegoś czasu zarówno mi, jak i wielu innym osobom nie dawało spokoju. Aż któregoś dnia zdecydowałam się zadać podobne na Instagramie. Choć moje zasięgi tamże są jakie są (no nie umiem w autopromocję), jakimś cudem odezwało się wówczas te kilkadziesiąt osób. Zdania były podzielone, ale z minimalną przewagą NIE. I ma to sens zważywszy na gospodarkę w ruinie. Z drugiej jednak strony poczynania miłościwie (huehue) panującego nam rządu są często nie tylko wbrew logice, ale i rozumowi i godności człowieka. 

Właściwie mamy teraz niemalże powrót do tego, co było wcześniej. Dobra, wyjść z domów jeszcze możemy. Sklepy w galeriach znów są otwarte, co by Janusze z Grażynami mogli nakupić milion niepotrzebnych rzeczy. I łaskawie nie zamknięto nam tym razem terenów zielonych. Mało kto korzysta z możliwości chodzenia tamże w obecną pogodę, ale ja jak najbardziej. 

Zbliżają się święta. A czy w ogóle będą jakieś święta? Może właśnie wtedy nas pozamykają? Ale na razie jak co roku, wszędzie leci Last Christmas i inne takie. Ludzie wciąż kupują prezenty dla bliskich jakby nigdy nic. I przystrajają wnętrza domów kiczowatymi ozdobami. I mają do tego prawo. Już Wielkanocy w tym roku nie było, co dla przynajmniej części mieszkańców naszego smutnego kraju było nie do zniesienia. 

Znajdą się jednak i tacy, którzy cieszyliby się z odwołanych świąt. Bo nie są tacy, jak rodzina by chciała i daje ona im to do zrozumienia m. in. w czasie składania życzeń. Bo jak to tak można być lewakiem/kochać kogoś tej samej płci/farbować włosy na turkusowo/nie jeść mięsa. Obyś zmądrzał i wrócił na właściwą drogę! Oczywiście nie u każdego tak jest, ale niejedną taką historię gdzieś słyszeliśmy. 

Inni, jak na przykład ja, nienawidzą tej krzątaniny, tego przymusu przedświątecznego zapierdalania. Jakby w inny dzień już się, kurwa, nie dało domu czy tam mieszkania na błysk odpicować. A nawet jeśli rząd odwoła i te święta, i tak nie uniknie się pretensji, bo śmiało się przez chwilę poleżeć. Ot tak. Bo tak się utarło. Bo wszyscy sprzątają. A może wcale nie wszyscy? I czy na pewno od tego są święta?

Przyjmijmy, że jednak łaskawie zamkną nas trochę później. Jak to przeżyjemy?

Być może znów będziemy snuć plany na dobre (przynajmniej według nas) zagospodarowanie tego czasu. A gdy nas na nowo z domów wypuszczą, pochwalimy się w mediach społecznościowych tym, co nam się udało, co tam osiągnęliśmy. Bo bez tego dziś ponoć nie istniejemy. I nie ma właściwie w tym nic złego (sama zresztą czasem pogratuluję komuś sukcesu pod postem na Fejsie/Instagramie dotyczącym tegoż), ale widzę też drugą stronę medalu. 

Wielu z nas czuje presję na bycie w cholerę produktywnymi, a teraz to już szczególnie, skoro spędzamy w domach więcej czasu, a tym samym i przed ekranami komputerów czy smartfonów. Tak więc wchodzimy w te Internety i widzimy ludzi, którzy coś ze swoim życiem robią, i to oczywiście więcej od nas. Czy to w porządku, że się robi mniej? Ależ jak najbardziej, powiedziałabym. Już wystarczająco nam ten rok dowalił, więc po co jeszcze bardziej się katować? Może to nie ten czas na podbijanie świata po prostu.

Koniec końców, świąt nam tak do końca nie odwołano, ale tak miało za to stać się z Sylwestrem. Jednak i to wydaje się już być nieaktualne. Sama szczególnie imprezowa nie jestem, ale rozumiem potrzebę co niektórych, by wypić za 2021 rok w nadziei, że ten już nie okaże się tak chujowy. I oby faktycznie nie był!




czwartek, 5 listopada 2020

Czy jesteś przegrywem życiowym?




Kim jest przegryw życiowy? Czy to ktoś, komu nie udało się stracić dziewictwa przed dwudziestką? Ktoś bez najnowszego modelu Ajfona? Ktoś bez towarzyskich planów na najbliższy weekend? Ktoś nieatrakcyjny fizycznie (choć to akurat jest rzecz względna)? Ktoś, kto nigdy nie był w Warszawie czy za granicą? Ktoś biedny? Ktoś bez pracy z gatunku tych, którymi można się wszem i wobec chwalić? Ta lista nigdy się nie kończy. Czy jest sens w ogóle taką tworzyć?

Dawniej odnośnie przegranego życia słyszałam o osobach w co najmniej średnim wieku. Dajmy na to, ktoś ostro harował, by jego dziecko miało te same modne i wypasione rzeczy, co jego rówieśnicy. Wiązało się to z ciągłymi nieobecnościami w domu. Teraz to dziecko nie chce go znać. Albo kogoś innego przerosła sytuacja, w której się znalazł. W rezultacie zaczął pić i po jakimś czasie stał się bezdomny.

W którymś momencie dowiedziałam się, że za przegrywów uważają się również ludzie znacznie młodsi. Oczywiście zaraz znalazł się ktoś uważający, że w dupie im się poprzewracało. Przed nimi w końcu całe życie, więc nie mają prawa tak twierdzić, czy to mają lat 15, czy nawet 30.  Ale czy na pewno?

Wszystkim przecież życie rozdaje po równo, czyż nie?

Jeśli cofniemy się wstecz, do czasów szkolnych, na pewno przypomnimy sobie o kimś, kogo nie było na żadnej lub prawie żadnej wycieczce. Do tego noszone przez niego ciuchy w stanie gorszym niż szmata do podłogi, liczne rodzeństwo, bieda, patologia, w domu brak warunków do nauki i samorozwoju. Ten ktoś mógł nie puszczać informacji o swojej sytuacji "w świat", ale ludzie i tak coś niecoś wiedzieli, zwłaszcza jeśli mowa o takiej typowej prowincji, gdzie wszyscy się znali lub przynajmniej tak im się wydawało. Inne dzieciaki od kogoś takiego się separowały, bądź uprzykrzały mu życie. Czy ktoś reagował, starał się pomóc? A gdzie tam! Totalna wyjebka. No cudowny start w życie, nie ma co!

Większość z nas jednak pochodzi z przynajmniej trochę lepiej sytuowanych rodzin. Także porządne najedzenie się było czymś normalnym. Nie musieliśmy gnieździć się w pięć lub więcej osób w jednym pomieszczeniu, więc warunki do nauki jako tako były. Ciuchy niekoniecznie markowe, ale i tak całkiem w porządku. Co niektórzy nawet mieli całkiem niezłe telefony, jak na tamte czasy. Nie byliśmy na ogół wykluczeni ze szkolnych wycieczek, a i na wypad do kina czy jakiejś tam tańszej restauracji ze znajomymi trochę grosza się czasem znalazło. Czyli takie podstawy, które powinny być czymś powszechnym. Nie oznacza to jednak, że w każdym domu było idealnie. Ciężko to jednak było dostrzec, jeśli nasz wygląd i zachowanie nie odbiegały od powszechnie uznanej "normalności". 

W wielu przypadkach nasi rodzice zwyczajnie w świecie zjebali. Nawet jeśli jakimś cudem nie stosowali przemocy fizycznej (w co śmiem wątpić), to zawsze zostawały słowa. Słowa, które niszczyły. Które nas blokowały i nadal blokują nawet  kilkanaście/kilkadziesiąt lat po ich usłyszeniu. 

Niekoniecznie chcieli źle. Może zbyt mocno przesiąknęli czasami PRL-u, w których dorastali (i które według opowieści ich czy dziadków musiały być mocno chujowe) i nie wierzyli, że można mieć w miarę fajne życie. Może od swoich rodziców słyszeli niezbyt pozytywne przekonania o sobie, świecie, życiu i potem przenosili je na nas. Może nie wiedzieli, że da się inaczej. Nie mieli w końcu tak szerokiego dostępu do wiedzy, jaki my mamy obecnie. No ale zjebali. 

Oczywiście słyszymy, że jak tak można zwalać na rodziców winę za własne życiowe niepowodzenia. Najlepiej jest użalać się nad sobą i szukać wymówek, by nic nie robić ze swoim życiem! A przecież zazwyczaj jednak coś robimy, bo musimy. Bo nie mamy, kurwa, nastu lat już od dawna, a piniądz z nieba nie spadnie. Nie trzeba jednak być magistrem psychologii czy kimś w ten deseń, by w którymś momencie móc zczaić, że przeszłość ma wpływ na teraźniejszość (no shit, Sherlock!). 

Życie często samo w sobie jest chujowe, zwłaszcza żyjąc w Polsce, także nawet co niektórych ludzi wychowanych w zdrowych, wspierających rodzinach pewne sytuacje przerosną, ale ci od toksycznych rodziców dźwigają dodatkowy bagaż. I potem się słyszy o depresji, nerwicy, lęku przed ludźmi i życiem, zaburzeniach odżywiania, nadmiernym perfekcjonizmie i wielu innych atrakcjach. O ile ktoś czuje się w miarę na siłach, podejmuje walkę o siebie, wyprowadza się, idzie na terapię, ale nie ma gwarancji, że wyjdzie z tej walki zwycięsko. 

No dobra, niech będzie, ktoś powie, ale co w takim razie z nastolatkami, których głównym zmartwieniem jest brak dziewczyny/chłopaka czy butów z Adidasa? Albo niedostateczna ilość polubień pod zdjęciami na Instagramie. W dupach się poprzewracało! Za parę lat zobaczą, co to prawdziwe problemy! A skąd niby wiadomo, że to ich jedyne problemy?

Jakże łatwo nam zapomnieć, że też to przerabialiśmy. W tym wieku potrzeba akceptacji ze strony innych jest spora. Też nie chcieliśmy być gorsi, stawać w rzędzie z jakimś dziwakami. A wykluczenie boli. Co niektórzy w pogoni za byciem cool narobili trochę głupot. I kłamali, jakiego to zajebistego życia nie prowadzili poza szkołą. I zazdrościli tej czy tamtemu zagranicznych podróży, powodzenia u płci przeciwnej, modnych w tamtych czasach ciuchów... Been there, done that. 

Po latach zdajemy sobie sprawę, że to wszystko niekoniecznie musiało decydować o dalszym życiu, a przynajmniej nie w aż tak wielkim stopniu. Zresztą zmieniają nam się priorytety, a dawne szkolne dramy rozmywają się coraz bardziej w naszej pamięci. Z obecnymi nastolatkami być może też tak będzie, a teraz dajmy im żyć. 

No dobra, nie ma co się oszukiwać: w czasie koronawirusa wszyscy mamy mniej lub bardziej przejebane!














piątek, 31 lipca 2020

Nie dla terroru porządków!


Ze sto lat temu chyba byłam piękna, młoda, nastoletnia. Wówczas oprócz literatury mniej lub bardziej ambitnej czytało się te przeróżne kolorowe czasopisma, które następne pokolenia będą znały jedynie z naszych opowieści. Może to i dobrze, bo roiły się one od szkodliwych przekazów. Po dziś dzień pamiętam takie jedno zdanie: Twój pokój musi być zawsze gotowy na przyjęcie gości. What the fuck?!

Tresura od małego. Dziewczynka musi mieć zawsze porządnie wysprzątany pokój, bo inaczej wstyd, jeśli ktoś do niego zajrzy. Tu kurze niestarte, tam jakieś pajęczyny, na podłodze dwie aktualnie czytane książki, na krześle piramida z ciuchów. No jak tak można?! Jeśli natychmiast nie posprzątasz, nie będziesz mogła tego i tamtego!

Żeby to tylko pokój. Najlepiej, byśmy brały też udział w ogarnianiu na błysk całego domu w każdy weekend. Przed świętami tymi i owymi to już wręcz obowiązkowo! Inaczej nasze matki, wieczne męczennice na własne życzenie (bo nikt im przecież nie każe tak zapierdalać), nie dadzą nam żyć. Za nic nie zrozumieją, że mogą istnieć dla nas ważniejsze rzeczy niż chata wzorowo odjebana. Albo nie mamy na to teraz siły.

Potem, jako dorosłe kobiety już, nierzadko popadamy w skrajności. Bywa że stajemy się przesadnymi pedantkami, co to przeszkadza im jeden papierek na podłodze i niezapowiedzianych (podkreślam, niezapowiedzianych!) gości przepraszają za bałagan, choć właściwie go nie ma. Ewentualnie mamy naprawdę nieziemski rozpierdol i nie staramy się tego zmienić. W końcu matka już nie truje, więc niech żyje wolność i swoboda! Ale czy przypadkiem nie jest to walka z samą sobą?

W końcu wchodzimy w internety, a tam milion artykułów z poradami odnośnie sprzątania. I jeszcze takie, gdzie wymienia się zalety porządku i bałaganu. Porządek szkodzi. Bałagan szkodzi. Porządek pomaga. Bałagan pomaga. W uporządkowanej przestrzeni ma się skłonność do spełniania oczekiwań innych, a w bałaganie jest się bardziej kreatywnym, blablabla. Tyle, że znajdą się wyjątki od reguły. Świat nie jest czarno - biały, także my chyba lepiej ocenimy, jak to z nami jest.

Ostatnio dotarło do mnie, że ciężko jest gdzieś znaleźć tekst z poradami odnośnie pozbywania się poczucia winy spowodowanego bałaganem. A coś takiego właśnie byłoby potrzebne. Coś, co przerwałoby ten schemat wiecznego niewolnictwa. Myślenia, co powie ciocia Grażynka na te kilka gazet na podłodze. Chociaż z drugiej strony, być może ta wieloletnia tresura weszła za mocno i ciężko będzie to ogarnąć.

Pisząc ten tekst, mam bałagan stulecia, choć osobiście wolę coś pomiędzy sterylną czystością a stanem, kiedy z pokoju wyjść się nie da. I tak w dalszym ciągu powiecie, że jeszcze brakuje, by ktoś tu nasrał :D Oprócz słów niezadowolenia zdarzało mi się słyszeć, że to typowe dla twórców. Sęk w tym, że ze mnie to bardziej tfu!rca jest!




czwartek, 2 lipca 2020

Wychodzimy z domów


2020 będzie moim rokiem, myślałam po tym, jak chujowe były dla mnie ostatnie miesiące roku 2019. Czas to sobie odbić i dać się ponieść życiu, choć może nie z aż taką intensywnością jak niektórzy. Z początku wydawało się, że to wyjdzie. Całkiem fajny początek miałam. Jednak niestety coraz częściej mówiło się o koronawirusie.

Ostatecznie w marcu nastąpił lockdown. O dziwo, przyjęłam tę wieść ze spokojem. Co to te parę tygodni (tak, naprawdę myślałam, że to potrwa tylko parę tygodni)? Introwertyczką w końcu jestem. Domatorką po części w sumie też. Wytrzymam. Mam co robić. A jeśli nie będę miała co robić, to i tak szybko się to zmieni. W końcu odrobinę wyobraźni i kreatywności jeszcze, o dziwo, posiadam. Jak to ostatecznie było? Już opowiadam.

Naprawdę cieszyłam się na większą ilość czasu, który mogłabym poświęcić na wszelką twórczość, czy raczej jak w moim przypadku, tfu!rczość. Głównie o słowo pisane chodziło. Rzygać słowami miałam solidnie i niekoniecznie się tym z setkami osób czytających tego bloga dzielić. Bo w sumie po co? Ale i na bloga coś pisać miałam. Może więcej niż dotychczas? Ale gdzie tam! Do tego był potrzebny spokój, który w moim miejscu zamieszkania jest na ogół nieosiągalnym dobrem luksusowym. Mimo to udało mi się puścić w świat tekst o dziwakach, z którego jestem naprawdę zadowolona.

To może czytanie? Jakieś kilkanaście książek nie było jeszcze ruszanych. I to większość nabyta jeszcze w poprzednich latach. Jedne być może bardziej ambitne, a inne z tych typowych czytadeł. Może pokonałabym ciągnący się od dłuższego czasu kryzys czytelniczy? Nijak nie mogłam się jednak do tego zmobilizować i ostatecznie skończyło się na kilkudziesięciu przeczytanych stronach jednej książki.

No to może porządki? Tutaj już poszło mi znacznie lepiej, choć nie jestem maniaczką tego typu czynności. Ale w sumie nic dziwnego, bo rozpierdol w pokoju da się ogarnąć w kilka godzin (ewentualnie dni, jeśli to rozpierdol stulecia) w przeciwieństwie do tego w głowie. Ostatecznie nie skończyło się jedynie na jakimś tam wywalaniu zbędnych rzeczy. Jeszcze meble poprzestawiałam! Od tamtej pory przebywanie w tym pomieszczeniu jest odrobinę bardziej komfortowe.

Trochę spacerowałam po swym urokliwym zadupiu, bo mogłam. I to bez maseczki. Wprowadzane co jakiś czas obostrzenia tego nie zmieniły. Taki paradoks - byłam w lepszej sytuacji od wielu miastowych. Policja jakoś nie czaiła się na każdym kroku. Ba, nikogo z niej przez cały lockdown tu nie widziałam. Podobnie rzecz miała się w miejscowości gminnej (tam już maseczkę jednak nosiłam). Może to dlatego nie do końca wierzyłam, że w wielu miejscach mundurowi przypierdalali się do czego się tylko da. Historie, które słyszałam wydawały się mocno nieprawdopodobne.  Zresztą w przynajmniej niektórych z tych przypadków nie mieli takiego prawa.

Lockdown sprzyjał nadmiernemu siedzeniu w internetach. Byłam jednak bardziej obserwatorką niż uczestniczką dyskusji wszelakich. Ogólnie niewiele znaków życia dawałam we wszelkich social mediach. Po co zresztą tykać najbardziej śmierdzące gówno? Istny festiwal obrzucania nim trwał w najlepsze. Obrywali głównie ci, którzy nie pasowali do szufladki z napisem normalność, ale nie tylko. Nie starałam się tym wszystkim karmić, ale jakoś tak samo wyłaziło z każdego możliwego kąta. I tak sobie czasem myślałam, że natychmiastowe wyginięcie połowy ludzkości nie byłoby wielką stratą dla świata, bo jesteśmy zjebani. I co gorsza, dumni z tego zjebania jesteśmy. Na okrągło się nim chwalimy.

Na szczęście wciąż istniały grupy na Fejsie przeznaczone bardziej dla ludzi myślących, wrażliwych, empatycznych, gdzie dramy były niszczone w zarodku i bywało, że skutkowały banem. I słusznie. Nie ma co z takimi ludźmi dyskutować. Admin/adminka wyraził/a się jasno, że tu nie ma miejsca na mowę nienawiści czy dowalanie komuś, kto ma już wystarczająco ciężko w życiu i szuka pomocy lub chce się tylko wyżalić. Ktoś tej zasady nie respektuje? To niech wypierdala!

A lockdown wielu z nas poharatał mocno. Rozwalona psychika. Rozdzielenie z bliskimi. Masowe utraty pracy i zamknięte uczelnie, przez co wielu młodych dorosłych zostało zmuszonych do powrotu do toksycznych rodziców, od których tak bardzo starali się wyrwać. Zamknięte szkoły. Zamknięte sklepy. Zamknięte lasy. Zamknięte parki. Wydarzenia kulturalne przełożone lub odwołane. Utrudnione pojechanie gdzieś na chwilę poza swoje miasto lub wiochę, o ile nie miało się auta. I nawet jeśli domownicy byli cudowni, kochający, to i tak po jakimś czasie przebywania z nimi co niektórzy dostawali pierdolca. I niejedna osoba uważająca siebie dotychczas za domatora uznawała, że jednak ma tego wszystkiego dość. Innymi słowy, jedna wielka chujnia.

Nie wiedzieć czemu, nawet wtedy ludzie stale wpisywali w Google frazę nie lubię imprez, po czym lądowali konkretnie tutaj. A przecież chwilowo na żadnej być nie musieli dzięki zakazowi zgromadzeń. Czyżby kombinowali, jak tu się wymigać od korona party? Ewentualnie za parę miesięcy jakieś weselicho się szykowało? Ale to w sumie super, że istnieje tylu nas, nieimprezowych. I że ten gatunek ludzi w pierwszej kolejności wchodzi nie do kogoś z pierdyliardem czytelników, a właśnie do mnie. To mój jedyny taki przypadek.

Ostatecznie, gdy już decydowałam się choć na chwilę z internetów ewakuować, jednak zabierałam się też za wyżej wspomniane ogarnianie rozpierdolu w głowie. Czasem się przed tym broniłam, ale uznałam, że jest to konieczne. I doszłam do wniosku, że jest gorzej niż myślałam. Ale powoli do przodu i jeszcze się rozkręcę.

Stopniowo wracało nasze dawne życie. Już nie zamykano nas w domach. Wiele miejsc było już otwartych. Ludzie już jeździli poza swoje miasto lub wiochę. Czyli można już do Łodzi? Najwyraźniej.











sobota, 23 maja 2020

Jak się trzyma Piotrków w czasach zarazy?


Ostatni raz w Piotrkowie Trybunalskim byłam 9 marca, czyli w ostatnich momentach, kiedy to nikt jeszcze nie używał hasztagu #zostańwdomu czy jak mu tam, a życie toczyło się w miarę normalnie. A że 12 maja była już od jakiegoś czasu inna rzeczywistość, zastanawiałam się, co tam zastanę.

Piotrków przywitał mnie napisem FUCK CORONA na jednym z przystanków autobusowych. I słusznie, niech to spierdala łącznie z newsami napisanymi tak, by co podatniejsi ludzie żyli w strachu.

I zaczęła się nauka miasta na nowo. Najpierw poczta. Nie wiedziałam oczywiście, jak ona teraz funkcjonuje tutaj. Zapoznałam się z informacją na drzwiach, która właściwie nic nowego mi powiedziała. Ot, trzeba zachować dystans.
Dwóch panów stało przed wejściem. Czyżby kolejka? Na szczęście nie. No to zdecydowałam się wejść, po czym ktoś w rodzaju strażnika (?) zapytał, co chcę załatwić. Powiedziałam, po czym wskazał mi odpowiednie stanowisko.

Po wyjściu z poczty szłam w stronę rynku i okolic. Gdy już tam dotarłam, stwierdziłam, że w zasadzie niewiele się zmieniło. Księgarnia była już otwarta. Niedługo to samo miało się też stać z pubami i restauracjami. Pod Skyy Pubem widziałam kilka zaparkowanych aut. Trochę ludzi kręciło się po rynku. I miło było ponownie zobaczyć wszelkie urokliwe kamienice. Krótki spacer i w tył zwrot, bo niestety nie miałam zbyt wiele czasu. Ale niebawem tu wrócę.

Przyszedł czas na odwiedzenie Piotrkowskiego Centrum Lansu, czyli Focusa. Nie zamierzałam tu spędzić zbyt wiele czasu i tak też się stało. W końcu zamknęli (tymczasowo lub na stałe) Empik, więc po co miałam szlajać się dłużej?
W galerii nie było jakichś dzikich tłumów, co tłumaczę tym, że był wtorek, a nie sobota. W życiu nie uwierzę, że ludzie nagle przewartościowali swoje życie, czego następstwem miało być zaprzestanie nieskończonej konsumpcji. Kłamałabym jednak twierdząc, że to potępiam. Bo nie.
Niezbędne zakupy udało mi się ogarnąć szybko i obyło się bez zaglądania mi potem do torby, w dodatku z pytaniem, czy te rzeczy są mi naprawdę potrzebne. Zresztą nie wierzyłam, by takie incydenty faktycznie miały miejsce.

Gdziekolwiek bym nie była, jakoś policjanci nie czaili się na każdym rogu, choć zdarzali się nieliczni ludzie popitalający bez maseczek. Ale i to mnie nie zaskoczyło. Media (i nakręceni ludzie) lubią wyolbrzymiać sprawę. Ewentualnie żyję we własnej bańce.

Skoro już byłam w Piotrkowie (i niedługo będę ponownie), czy oznacza to dla mnie powrót do normalności? Chyba nie do końca. Jeszcze...








piątek, 1 maja 2020

Czas na dziwaków


Jestem dziwna. Gdybym taka nie była, ten blog nie miałby racji bytu. Żaden tekst tutaj nie powstał pod wpływem napojów procentowych, bo też ich nie potrzebuję do bycia popieprzoną. Chyba już taka się urodziłam. Przez znaczną część życia zastanawiałam się, czy to jest w ogóle okej.

Patrz na innych. Czy inni też tak robią? Nie bądź taka inna. Nie rób z siebie takiej dziwaczki. Bądź jak wszyscy. Jeśli będziesz tak wyglądała/się zachowywała, ludzie będą się z ciebie śmiali. Ponadto nie znajdziesz miłości ani pracy. Tego się tak nie robi, tylko tak. Kto normalny robi to i to? Przebierz się natychmiast w coś normalnego. Zachowaj swoje kontrowersyjne opinie dla siebie, bo po co się kłócić. Życie już takie jest, nic nie poradzisz. Nie rób nam wstydu. Można sobie mieć marzenia, ale trzeba myśleć realnie. Dorośnij.

I to tak od momentu pojawienia się na tym smutnym świecie do dnia dzisiejszego. Tak, przez całe 27 - letnie życie nasłuchałam się masy takich i wielu innych tekstów zresztą, z których spokojnie mogłaby powstać książka grubsza od mojego tyłka. I wiem, że nie jestem w tym odosobniona. A podobno my, Millenialsi, byliśmy wychowywani w poczuciu własnej zajebistości. Huehue.

A chuja tam. W większości przeciętności byliśmy uczeni. Wciąż jesteśmy (bo co niektórzy uważają, że mają monopol na wpieprzanie się nawet, gdy jesteśmy już w wieku głęboko dorosłym, czyli grubo powyżej tej niby magicznej osiemnastki i usiłujemy jakoś ogarnąć swoje życie). I co gorsza, uczymy jej też własne dzieci, o ile się na nie decydujemy. A one będą waliły takie teksty do własnych. Swoje dokłada jeszcze szkoła. I tak się kręci ta karuzela spierdolenia. Nie każdy w porę z niej zejdzie. Nie każdy w ogóle zejdzie.

Nie ma co się oszukiwać, wielu z nas w okresie dorastania przejmuje się owymi tekstami. Wiemy ponadto, że dziwacy na ogół łatwo nie mają. Bywa, że są prześladowani, izolowani, wyśmiewani.  Także staramy się, lepiej lub gorzej, wpasować w wąskie społeczności, których członkami jesteśmy. Bo kto chce być na  miejscu tych ofiar? I choć powszechnie mówi się, że z tego się po jakimś czasie wyrasta, wciąż można spotkać sporo starszych ludzi szukających u innych potwierdzenia, że są normalni. Którzy oczekują zgody na pójście za głosem serca. I choć co jakiś czas przyłapuję siebie na chęci zadania im pytania w stylu ile wy kurwa macie lat, to wiem, że to nie jest takie proste.

Dochodzenie do momentu, w którym uznaje się, że bycie dziwakiem jest w porządku często nie dzieje się ot tak na pstryknięcie palca. To długotrwały proces.
Także mówienie takiej osobie nie przejmuj się niekoniecznie zadziała. Sama przez większość życia nauczyłam się, że lepiej jest nie mieć świadków na robienie czegoś inaczej niż się powszechnie przyjęło, bo zaraz będą mnie ustawiać. Albo stanie się coś jeszcze gorszego. Często tak faktycznie było. Ale czy to naprawdę jest takie najlepsze rozwiązanie?

Z czasem odkryłam, że nawet wiele osób na wsi ma na codzień wyjebane na moje poczynania i ogólnie moją osobę, choć uczono mnie, że ich opinia jest ważna. Że w większości przypadków nie robię nic naprawdę złego. Że wiele tak zwanych norm jest z dupy wzięta. Że pomimo niespełniania ich wciąż istnieją ludzie, którzy chcą mieć ze mną kontakt. Że tych dziwaków jest więcej.

W tej historii nie ma jednak nabytej pewności siebie, przebojowości i jakiegoś takiego wewnętrznego luzu. Nie ma tak dobrze. Ale pozwalam sobie na pisanie o tym, o czym podobno nie wypada. Na wygląd niespełniający czyichś estetycznych wymogów. Na nieuznawanie czegoś za dobre dla mnie, choć funkcjonowało jakoś nawet przez setki lat. To już dużo. Reszta może przyjdzie z czasem.

Pisząc ten tekst, myślę też o dzieciakach i nastolatkach, których sytuacja z koronagównem zmusza do spędzania większej ilości czasu z tymi, którzy powinni wspierać, a tak naprawdę nie zgadzają się na poszukiwanie siebie, popełnianie błędów, zatracanie się w szeroko pojętej twórczości. Mają robić to, co im się każe, bo inaczej... A nie każdy z nich na wyjebce nadal będzie robił swoje. Potrzebują pomocy, bo wśród nich są ci, którzy mogą być kiedyś znani na cały kraj lub świat dzięki swojej nietuzinkowości. Nie każdy jednak pragnie sławy. Ale chyba każdy chce mieć komfort bycia sobą.

Swego czasu na pewnej fejsbukowej grupie, gdzie dość sporo osób mnie kojarzy, padło pytanie o to, jaką radę zostawiłoby się po sobie. Jaka była wówczas moja odpowiedź? Nie musisz wszędzie pasować. Ów wątek, jak i komentarz wciąż istnieją. I podtrzymuję swoje zdanie. Nie musisz wszędzie pasować. I nie musisz pasować każdemu.















niedziela, 19 kwietnia 2020

Share Week 2020


O mały włos zapomniałam, że właśnie kończy się kolejna edycja Share Week, czyli akcji zapoczątkowanej wiele lat temu przez Andrzeja Tucholskiego, która trwa nadal, choć powszechnie mówi się, że blogosfera umiera. A gdzie tam! Będzie trwała, póki ludziom będzie się chciało produkować wszelkie wywody. Morze gupie, morze mondre, ale własne! No i przecież chcemy być czytani, czyż nie? Dobra, przejdźmy do mojej tegorocznej świętej trójcy!

Niewyparzona Pudernica

Pokochałam Wiolę od pierwszego przeczytania. I tak już zostało. No nie pierdoli się w tańcu dziewczyna. Niesamowite poczucie humoru, którym mogłaby obdarzyć pół Kraju Kwitnącej Cebuli. Ma odwagę pisać to, co myśli, choć powszechnie mówi się, że lepiej pewne rzeczy przemilczeć, bo jeszcze będą z tego poważne konsekwencje. A ona ma to gdzieś, także szacun!

Blogierka

Aga wymyśliła sobie ciekawy sposób na prowadzenie bloga. Stworzyła małżeństwo, Krystynę i Stefana, a następnie w ich usta włożyła własne przemyślenia na tematy wszelakie. Innymi słowy, niemal każdy tekst ma formę dialogu tej dwójki. A w nich wiele pożytecznych informacji, choć i głupotki się znajdą. I dobrze! A to wszystko podane tak lekko, że chce się czytać nawet o rzeczach, które na codzień mam gdzieś.

Nie piszę po alkoholu

Wygląda na to, że Basia wzięła sobie za cel szerzenie świadomości w tematach wzbudzających ogromne emocje czy takich, które na ogół wstydzimy się poruszyć. Zaraz ktoś powie, że przecież wiele osób w dzisiejszych czasach to robi i to jest fakt, ale nie każdy jak ona wkłada w swoje teksty ogrom pracy i wciąż poszerza swoją wiedzę. Moim zdaniem jest to naprawdę wartościowy blog.

A tak przedstawiała się moja wyróżniona trójca w ubiegłym roku: Share Week 2019







niedziela, 15 marca 2020

Jak tam mi się żyje w przymusowym zamknięciu?


Gdy zaczynam pisać te słowa, mamy 14 marca. Jeszcze parę dni temu, wieczorem jadłam słodkości w pewnej lokalnej piekarnio - cukierni. Przez jej szyby widziałam odjeżdżający właśnie autobus do Piotrkowa. Dziś wiem, że do Piotrkowa tak prędko nie zawitam. Podobnie rzecz ma się też z innymi bliższymi i dalszymi miastami. Do przeżycia. A zresztą spójrzmy prawdzie w oczy - przymusowa kwarantanna jest mi na rękę. W końcu wiąże się ona z ograniczeniem ilości docierających do mnie bodźców (a ja wiecznie przebodźcowana jestem i w rezultacie nie do życia). Nie ryzykuję też spotkania kogoś, kogo towarzystwa wybitnie nie pragnę. Po prostu raj dla introwertyczki, w dodatku trochę aspołecznej.

Choć na codzień wolę bardziej zdobywać atencję dla moich słów (no bo jakbym nie chciała być czytana, to pisałabym tylko i wyłącznie na papierze, wiadomo) niż wyglądu, przymusowe siedzenie w chacie zaczęłam od farbowania włosów na nietypowy kolor. Efekt był oczywiście nieco inny od zamierzonego, jednak nie ma aż takiej tragedii, przynajmniej według mnie. Bo te włosy mocno podzieliły ludzi, czego oczywiście się spodziewałam. Ba, zostałam nawet zablokowana na Fejsie przez kogoś, kto, jak się okazało, mocno nienawidzi kobiet o takim alternatywnym wyglądzie.  No cóż, śmieci wyniosły się same. Płakać nie będę.

Oczywiście eksperymenty z wyglądem nie są dla mnie największym priorytetem, choć na pewno czymś najłatwiejszym do zrealizowania. Najważniejsze, że w końcu mam te parę czy tam paręnaście dni na spokojne przemyślenie dalszych działań związanych z moją przyszłością. W tej kwestii póki co zdecydowanie nie idę na spontan, choć oczywiście nie wszystko da się przewidzieć. Z drugiej strony wiem też, że nie ma co się z tym ociągać, bo coraz młodsza nie będę i długowieczność prawdopodobnie mi nie grozi.
Poza tym będę dużo pisała (głównie dla siebie, bo nie wszystkim chcę się dzielić z setkami osób), czytała (kilka książek czeka w kolejce), generalne porządki też będą. Reszty póki co nie zamierzam zdradzać. W każdym razie nie wiem, co to nuda.

Staram się nie ulegać powszechnej panice, choć czasem zastanawiam się, czy ta sytuacja nie potrwa znacznie dłużej. Na szczęście na razie nie potrzebuję nowych ciuchów czy dodatkowych rolek papieru toaletowego (haha), a nieliczne kontakty towarzyskie realizuję na Messengerze. Jednak zdecydowanie nie mogę sobie pozwolić na dłuższe wakacje od życia, nie oszukujmy się. I nie mam też podejścia typu nie pierdol, i tak idę na imprezę. Obyście potem nie płakali! Nasze zdrowie, jak i zdrowie naszych bliskich powinno być priorytetem. I chuj.

Nie irytują mnie w żaden sposób memy z koronawirusem w roli głównej. Odbieram je jako chęć choć chwilowego rozluźnienia się w tej tak trudnej dla wielu z nas sytuacji.

Pożyjemy (chyba) i zobaczymy, jak to potem będzie...







czwartek, 27 lutego 2020

Co powiedziałabym nastoletniej sobie? #2


Pamiętam moment, kiedy pisałam ten tekst. Tylko tyle miałam w tym temacie do powiedzenia. A przynajmniej tak mi się wydawało. No ale cóż, jestem od tamtego momentu jakieś półtora roku starsza i ponoć mądrzejsza (taa). No to co jeszcze powiedziałabym nastoletniej sobie?

1. Miej własne pieniądze.

Wiadomo, że w trakcie roku szkolnego (niezależnie czy mowa o gimnazjum, czy liceum) jest to niemalże niemożliwe, w końcu nie jesteś tutejsza, a dojeżdżająca i jeszcze sporo materiału do przyswojenia, lekcji do odrobienia... Ale od czego są wakacje? Jakiś McDonald's, ulotki, od biedy nawet zbiory owoców czy warzyw... Nie słuchaj tych, którzy podchodzą do twojej chęci zarabiania sceptycznie. Nie, nie jesteś ułomem i na pewno gdzieś się nadajesz. Serio lubisz prosić rodziców o pieniądze? Przecież wiesz, że nie! No i trudno (lub przynajmniej trudniej) będzie im ci czegoś zabronić, jeśli będziesz to robić za swoje.

2. Walcz o spełnienie własnych marzeń.

Dokładnie tak. A nie że słuchasz gadania, jak to fajnie jest je mieć, ale trzeba patrzeć realnie (czyt. zrezygnować). I w to wierzysz. Nie, nie ma stuprocentowej gwarancji, że się uda, nie każdemu zresztą udaje się wybić. Za to niezależnie od tego, co ostatecznie się stanie nie będziesz sobie chociaż wyrzucać za pięć czy dziesięć lat, że nie próbowałaś i zastanawiać się, czy już nie jest za późno.

3. Zaliczyłaś wpadkę odnośnie eksperymentów z wyglądem? To nie koniec świata! 

Chociażby zgolenie prawie w całości brwi i dorysowanie w tym miejscu brązowych. Brązowych jak kupa. Połowa dziewczyn z klasy w liceum rży jak głupia, a ty starasz się unikać ludzi i ogólnie się wstydzisz tego, co odjebałaś? No weź! Idź przez szkolne korytarze, jakby nigdy nic. Jakby ten wygląd był zamierzony. A nawet zapytana mów, że tak właśnie miało być. I baw się przy tym dobrze!

4. Zapierdalaj na koncert Lady Gagi. 

Tak, ten cały Gdańsk jest trochę daleko i pewnie rodzice będą robili problemy, ale walcz! Jesteś w końcu prawie pełnoletnia, hello! Twoi rówieśnicy co jakiś czas bywają na różnych koncertach, więc dlaczego ty nie możesz? Druga okazja do zobaczenia i usłyszenia tej świetnej wokalistki na żywo w Kraju Kwitnącej Cebuli już się nie powtórzy! A zresztą po co Stefcia po raz kolejny miałaby tu przyjeżdżać, skoro za parę lat Polska będzie bardziej zacofanym i nietolerancyjnym krajem ze strefami wolnymi od LGBT? Także działaj!


piątek, 14 lutego 2020

Czy Polska jest gotowa na dziwne imiona?


Czasem zastanawiam się, czy naprawdę dotyczą nas takie problemy jak kryzys klimatyczny, łamanie praw człowieka, zbyt niskie zarobki na samodzielne utrzymanie się większości osób w tym smutnym kraju... W końcu wciąż tylu ludziom przeszkadzają powiększone cycki lub usta jakiejś tam celebrytki. Przeszkadza też imię, które ktoś z rodziny czy znajomych śmiał nadać nowo narodzonemu dziecku. No jak tak można w ogóle? A tak!

Gdy rozpoczęłam przygodę z obowiązkową szkolną edukacją, za dziwne uznawałam na przykład takie imiona jak Kasjan czy Marlena. Do dzisiejszego dnia nie mam pojęcia, skąd takie myślenie mi się wzięło. W końcu nie przypominam sobie, by ktoś z rodziny mi je wcześniej obrzydzał. O dziwo, nie skreślałam tych osób na starcie z tego powodu.

Odkąd pamiętam, nierzadko słyszałam gdzieś o tym, jakie to przypałowe są imiona, które dawniej były choć trochę bardziej powszechne. Taki Stefan na ten przykład. No taki Stefan, taki żul spod budki z piwem, czy tam pochodna Janusza, hehe. A nie daj borze zielony, gdy jakaś dziewczyna nosi imię Stefania. Przecież to dobre dla babci! Hehe, Stefa! Jak w ogóle można krzywdzić dziecko takim imieniem! Może jej matka (czy też raczej madka) naoglądała się tych głupich telenowel, gdzie co chwilę występuje jakaś Estefania. A może to od tej oszołomki Lady Gagi, no tej od sukienki z mięsa! W dupach się poprzewracało od tego dobrobytu!

Ale to oczywiście jeszcze nic. Jeśli siedzicie dość długo w wolnych chwilach na Fejsie, mogliście słyszeć o takich imionach jak Żanklod czy Fifonż. Ileż to osób na poważnie łyknęło, że ktoś tak faktycznie nazwał swoje dzieci! No jak tak można! Co za patola! Tymczasem na pewnej grupie odezwała się dziewczyna, która przyznała się, że to ona stoi za wymyśleniem Żankloda tak dla beki. Podczas tej prowokacji wypadła tak przekonująco w roli nieszczególnie grzeszącej rozumem mamuśki, że polało się morze hejtu. A ona się śmiała. Fikcyjne imię wylądowało na naklejce, którą ktoś przykleił na szybę samochodu i tak poszło na całą Polskę :D
Nie wiem, jak akurat było z Fifonżem, jednak jestem zwolenniczką przypuszczenia, że chłopiec, dla którego zrobiono tort na drugie urodziny tak naprawdę może mieć na imię Filip. A że na Filipa nierzadko mówi się zdrobniale Fifi, to być może przerobiono go następnie na Fifonża właśnie. Kto nigdy nie zwracał się do kogoś z rodziny lub znajomych nową wersją imienia tej osoby, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Czy stałaby się jednak wielka tragedia, gdyby te imiona zostały faktycznie zarejestrowane?

No tak, żyjemy w Polsce. Wielu z nas jest już od kołyski uczonych, by się nie wychylać, bo jeszcze nas zjedzą czy przyniesiemy wstyd rodzinie/wsi/miastu/krajowi (niepotrzebne skreślić, potrzebne dopisać). Jeśli decydujemy się na dzieci, w większości wybieramy imiona powszechnie uważane za normalne. A jeśli serce podpowiada, że może by tak jednak wyjść poza ten schemat, szukamy potwierdzenia u innych, że robimy dobrze. W roli wyroczni występuje rodzina, występują znajomi i jeszcze szukamy odpowiedzi na wszelkich forach. Ileż to wątków tego typu widziałam! Wątków, które nawet nie dotyczyły Brajana czy Wanessy, a typowo starych imion, których nie używa się już tak często. Tak, dorośli ludzie pytają, czy im w ogóle wolno.

Kocham argument, że to rodzice dziecka z dziwnym imieniem są winni temu, że jest ono przez nie prześladowane w szkole. Nie, to wina tych, od których prześladowcy dowiedzieli się, że te i tamte imiona są śmieszne/wieśniackie/chujowe... A dzieciaki jeszcze na początkowym etapie kształcenia uznają przynajmniej niektóre usłyszane opinie, poglądy za prawdę. Coś o tym wiem. A i normalne imię niekoniecznie służy za talizman chroniący przed okrucieństwem rówieśników, bo jeśli ktoś zechce się do czegoś przypierdolić, zawsze coś znajdzie. O tym jeszcze więcej wiem.

Słyszałam jeszcze, że oryginalne imię przeszkadza w życiu zawodowym. Tylko jakimś dziwnym trafem co jakiś czas dowiaduję się o kimś, komu jakoś udało się z nim zrobić wymarzoną karierę. Bo dlaczego miałby nie robić, jeśli ma ku temu pewne predyspozycje?

Serio najlepiej jest oddawać władzę nad własnymi decyzjami ludziom bardzo zamkniętym na to, co choć trochę odbiega od powszechnie rozumianej normalności? Bo imię prędzej czy później można zmienić, a trochę powiewu świeżości nie zaszkodzi. Ja tam cieszę się, że Polska to nie tylko Kasie czy Jasie.

wtorek, 28 stycznia 2020

#27


Dziś jest 28 stycznia, więc obudziłam się jako 27 - latka. Jest to wiek szczególny. Wiek, w którym człowiek wyraźniej widzi, że już bliżej do trzydziestki niż dalej. Również w tym wieku wiele sławnych osób odeszło z tego świata. Porażająco wiele.
A ja żyję (może dlatego, bom no name :D) i mam się chujowo, ale stabilnie dobrze.

Kiedyś myślałam, że w tym wieku będę miała poukładane życie, tzn. według powszechnej definicji owego. Wiecie, wykształcenie, jedna praca na wiele lat, założenie rodziny... Jednak nie. I wiem, że mam prawo określić po swojemu, jak to życie ma wyglądać w moim przypadku, choć nie każdemu będzie się to podobało. Bo przecież uczono mnie, by się nie wychylać.

27 lat to świetny wiek dla mnie pod względem samoświadomości. Wiem, jakich posiłków nie lubię, jaka ilość alkoholu mi szkodzi, na jakie kolory nie chcę farbować włosów, z którymi osobami faktycznie chcę się widywać, do jakiej pracy już raczej nie będę aplikowała, o czym chcę i o czym nie chcę pisać na blogu, czego chcę się nauczyć, nad czym chcę popracować... Nie zaryzykuję jednak stwierdzenia, że wiem wszystko, bo nie. I dobrze.

Jestem w najlepszym wieku i nie dam sobie wmówić, że jest inaczej.

piątek, 24 stycznia 2020

Nie przepraszam za to, co napisałam sto lat temu


Bo niby za co mam przepraszać?

Co niektórzy chyba myślą, że ludzie się nie zmieniają, i to niezależnie od ilości czasu, który upłynął. Bo na co komu samorozwój, poszukiwanie siebie, nowe zainteresowania, zadawanie sobie (i innym, i wujkowi Google) miliona pytań, wyłapywanie własnego głosu stłumionego przez oczekiwania innych, sytuacje i słowa sprawiające, że otwierają nam się oczy i kwestionujemy własne dotychczasowe poglądy...

A może po prostu wygodniej jest im wkładać nas do pewnych szuflad? I jeśli decydujemy się z nich wyjść, w najlepszym przypadku nie są tym szczególnie zachwyceni. W najgorszym czeka nas drama stulecia. Wystarczy na przykład przefarbować włosy na zielono, nie chrzcić dziecka, ujawnić się jako lesbijka, czytać coś tylko ciut ambitniejszego od tabloidów, czy też wychodzić z cienia z własną blogową pisaniną.

Właśnie, blog! To dopiero narzędzie dramy! Ktoś odkopie jakiś twój tekst, najczęściej z epoki kamienia łupanego, ale po co zadawać sobie trud spojrzenia na datę publikacji! To są twoje aktualne myśli i chuj. Doniesie jeszcze komu trzeba i wtedy dopiero się zaczyna! Usuń ten tekst, a najlepiej całego bloga! Przestań pisać te głupoty! A przede wszystkim przeproś.

A przecież to takie grzeczne dziecko było. Takie potulne, posłuszne, idące z prądem, zawsze patrzące na innych. Do przesady miłe, ukrywające własne niewygodne poglądy, i to niezależnie od tego, czy mowa o internetach, czy realnym świecie. Zgadzające się na wszystko. I gdyby ktoś tak chciał zgwałcić tamtą potulną kruszynkę, zrobiłby to bez problemu. Bo prawdopodobnie nie dość, że nawet nie próbowałaby się opierać czy uciec, to jeszcze z jej ust nie padłoby żadne nie.

Na szczęście niektóre grzeczne dziewczynki w końcu się budzą, zauważają, że coś tu nie gra. Że wcale tak nie chcą. I walczą o siebie, o podejmowanie własnych decyzji, o wyrażanie własnych, ale to własnych poglądów, niezależnie od tego, czy mowa o wizycie u rodziny, imprezie u znajomych czy chociażby pisaniu tego nieszczęsnego bloga.

Nie przepraszam za to, co pisałam sto lat temu i nie udaję też, że dawnych tekstów nie było. Wciąż się rozwijam, a to długotrwały proces. Czas na lekkie popuszczenie hamulców w mojej pisaninie!



wtorek, 14 stycznia 2020

6 lat bloga


Kiedy to ten czas tak zleciał? Jak to w ogóle możliwe? Ale takie są fakty. Wtedy, na początku 2 tygodnie dzieliły mnie od 21. urodzin. Czyli młoda i głupia. Pewne rzeczy się nie zmieniają, bo niedługo wybije mi 27 na liczniku, więc tym razem stara i wciąż głupia. Możliwe, że nigdy bym się tu nie zakotwiczyła, gdyby w pewnym momencie Onet tak bardzo mnie nie wkurwiał.

Podobno ogółem odwiedziliście moje skromne progi 115422 razy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Blogspot mocno zawyża statystyki, ale zawsze przez chwilę można się połudzić, że komuś faktycznie chce się te pierdolety czytać.
Dalej 158 obserwatorów, czyli ciut więcej niż mój wzrost :D Też fajna liczba.
205 tekstów tu zasadziłam. Wiele z nich oczywiście napisałabym dziś inaczej, a wśród tych nielicznych, z których jestem w miarę zadowolona, żaden nie zalicza się do tej dziesiątki najpopularniejszych, którą widzicie po prawej stronie. Typowe :D
No i fanpejdż, który jest niby rozwinięciem tej mojej blogowej pisaniny, ale bardziej robi za toaletę internetu. Aktualnie 339 polubień.

Czasem przez te lata zastanawiałam się i wciąż się zastanawiam, czy dobrze zrobiłam pozwalając na to, by o blogu wiedziało więcej osób. Znaczy się, nie trąbię o nim 24/7, ale też bardzo łatwo jest go znaleźć. Jednak będzie tak, jak jest. To nie czas na wieczne chowanie się w cieniu i może jeszcze przepraszanie za to, że żyję i piszę to, co piszę. Mam w końcu na to miejsce pewne ciekawe plany i chciałabym w końcu je urzeczywistnić. A nie ciągle bawić się w nadmierną zachowawczość jak do tej pory. Bo nawet i w takim wypadku ktoś się do czegoś przypierdoli, bo ludzie już tak mają. Także działam!

Miło mi, że wciąż tu zaglądacie, choć nie ze wszystkim się zgadzacie. I dobrze, bo tak jest ciekawiej!


wtorek, 7 stycznia 2020

2019-podsumowanie


Ach, co to był za rok! Czy mogę w ogóle tak go określić? No chyba nie do końca. Przesadą jednak byłoby stwierdzenie, jakoby był to całkowicie zmarnowany, bądź najgorszy okres w moim życiu, bo nie. Jak więc podsumuję swój 2019?

Tradycyjnie nie robiłam żadnych postanowień, bo po co sobie narzucać presję, brać udział w jakimś cholernym wyścigu i jeszcze potem denerwować się, że coś z tego nie wyszło? Ale fakt, chciałam, by 2019 rok był lepszy od poprzednich.

Było trochę wycieczek, raczej bliższych niż dalszych, bo głównie w obrębie mojego województwa łódzkiego (w tym zaledwie trzy wizyty w Łodzi, choć miało być ich ciut więcej). Zahaczyłam też raz o Śląsk (nie tak daleko, bo Częstochowa, ale zawsze coś).

Jak zawsze, i w 2019 w mojej głowie roiło się od wielu pomysłów, i to nie tylko na bloga. Często jednak nie notowałam ich nawet w zeszycie, ot tak dla siebie tylko. Zwyczajnie wstydziłam się, że w ogóle o czymś takim mogłam pomyśleć. Ale w końcu gdzieś w połowie roku zabrałam się  za spisywanie owych. Pewnego dnia mogą się przydać, gdy już będę się wstydziła mniej lub wcale.

Odkrywałam na nowo tę swoją bardziej szaloną stronę, co czasem mnie przerażało.

Odrobinę rozjaśniłam włosy, w związku z czym już nie są czarne, ani nawet ciemnobrązowe. I na tym się nie skończy!

Przeczytałam bardzo mało książek, nad czym ubolewam, ale już zaczyna być lepiej pod tym względem.

Za rzadko widywałam się z ludźmi, z którymi faktycznie chciałam się widywać, ale to jeszcze da się nadrobić.

Wulgaryzmy z moich ust padały chyba częściej niż przez całe moje dotychczasowe życie (szczególnie w ostatnich miesiącach roku), bo się kurwa nie dało inaczej.

Gdzieś na początku grudnia zabrałam się po raz kolejny za pozbywanie się zbędnych rzeczy, by w nowy rok wejść już bez zbędnego balastu. Jak nietrudno się domyślić, nie wyrobiłam się w czasie i sprzątanie nadal trwa :D

Zaliczyłam rekordową przerwę na blogu i mam nadzieję, że już nie będzie powtórki.

Na jednej z tych nielicznych grup na Fejsie, które prawie są wolne od dram, wyjątkowo często wyrażałam własne niecodzienne poglądy i nie spotykałam się przy tym z hejtem. Jest więc jeszcze jakaś nadzieja dla tych polskich internetów.

Mało tego, nawet w pewnym momencie zaczęłam zostawiać swoje komentarze na tych nielicznych spośród popularnych blogów, które sobie cenię oraz na jeszcze bardziej popularniejszych fanpejdżach na Fejsie. A miałam przed tym spore opory, bo w końcu nie jestem anonimowa (a w tym ostatnim przypadku również rodzina i znajomi zobaczą, cóż takiego śmiałam napisać tym razem). Ale raz się żyje!

2020 rok chyba będzie mocno pokręcony...