środa, 28 sierpnia 2019

Introwertykom nie wolno...


No ileż można pisać o tych cholernych introwertykach? W końcu internety są zawalone tekstami, memami i grupami na Twarzoksiążce im poświęconymi. I ja kilkakrotnie coś naskrobałam na ten temat, więc może by go tak tym razem pierdolić? Jednak ostatecznie znalazło się coś, co uznałam za warte wspomnienia. Zdecydowanie nie okryję w ten sposób nowych lądów, ale to nie jest takie istotne.

W którymś tam momencie odkryłeś, że jesteś introwertykiem? I super, coraz większa wiedza o sobie to świetna sprawa i może prowadzić do układania sobie życia jak najbardziej po swojemu. Wiem, powtarzam się. W każdym razie być może zauważyłeś też, że nie pasujesz tak do końca do cech/stereotypów przypisywanych introwertykom. I nic dziwnego, bo świat nie jest czarno - biały (tak, wiem, odkrycie roku). Także niektórzy introwertycy:

- lubią imprezy,
- nie spędzają każdej wolnej chwili w domu,
- są przebojowi,
- nie są skazani na przegrane życie,
- robią zajebiste kariery w dziedzinach, które naprawdę ich kręcą,
- zawierają trwałe przyjaźnie i wchodzą w wieloletnie związki,
- nie mają depresji ani socjofobii,
- nie chronią swojego życia prywatnego, a wręcz przeciwnie, dzielą się każdym swoim kichnięciem i pierdnięciem na Facebooku i Instagramie.

Jeśli przyznasz się gdzieś w internetach do którejś z tych rzeczy, zwłaszcza pierwszej i ostatniej, to zaraz znajdzie się ktoś, kto stwierdzi, że nie jesteś prawdziwym introwertykiem. Bo prawdziwi introwertycy zamulają w domu i siedzą w kącie, aż się ich znajdzie. Nie wychylają się. No jak tak można w ogóle! Ale to już problem tej osoby.

I tyle na ten temat.




wtorek, 13 sierpnia 2019

Ciemna strona bloga - historia prawdziwa


Zaczęło się od tego, że Onet mnie wkurwiał. A jeśli jakieś miejsce tak na ciebie działa, oczywiste jest, że trzeba je opuścić. Choć masowa ucieczka blogerów stamtąd zaczęła się już w kwietniu 2012, ja uparcie tkwiłam tam dalej, bom najwyraźniej masochistka. Aż w końcu dnia 14 stycznia 2014 definitywnie skończyłam z tym pierdolnikiem.

Nie zamierzałam jednak porzucić pisania. Gdzie więc mogłam publikować te swoje, pożal się borze zielony, wypociny, których i tak pewnie nikt nie będzie chciał czytać? Padło na Blogspot. Po pierwsze, od dawna miałam tam konto, bo w 2011 roku prowadziłam przez chwilę na tym portalu blogaska o jakichś pierdołach, co było wówczas typowe dla licealistów z powiatu piotrkowskiego. Po drugie, wielu moich blogowych ziomków już tam od dawna było, a razem to tak jakoś milej.

No to zaczęłam działać. Długo siedziałam przed komputerem i myślałam nad adresem bloga. Uznałam, że jestem na tyle popieprzona, że może być to freaklikeme od tytułu jednego z hitów zespołu Halestorm. Jednak ten był zajęty. No to stanęło na freaklikeblacky, bo w końcu w Internetach od jakiegoś czasu występowałam jako Blacky właśnie. A jako nazwę zapodałam Fuckin Blog, bo w końcu przyszłam tu z fuckin-blog.blog.onet.pl. 

Na początku dobrze jest zrobić mocne wejście. Takie, po którym ludzie cię zapamiętają i zechcą czytać twoje wypociny ponownie. A co ja zrobiłam w pierwszym tekście? Uwaga, cytuję!

Witajcie ponownie, tym razem tutaj. Nie tak miało być, jednak problemy z dostaniem się na bloga skłoniły mnie do przenosin. Nie lubię początków, bo zwykle nie wiem, co napisać. No to zacznę może od tego, że w blogosferze jestem znana jako Blacky (wcześniej avanturnica, Evi, czy Lady_E) . Zaraz kończę 21 lat, a bloguję od 4. Jestem po prostu uzależniona od pisania. Zanim zabrałam się za blogowanie, męczyłam pamiętniki. Myślę, że dlatego szybko nie zniknę z blogosfery i mam nadzieję, że dotychczasowi czytelnicy ze mną zostaną. Myślę, że niedługo powstanie pierwszy "normalny" wpis i zrobię porządki w linkach. Początki zwykle są trudne, lecz nikt nie mówił, że będzie łatwo :) No to pozdrawiam z centralnej części kraju. Do zobaczenia (czy tam napisania) wkrótce!

Tak właśnie się podbija blogosferę, moi drodzy! Powyższy tekst skomentowała oszałamiająca liczba osób, czyli dwie stałe czytelniczki, których dalsze losy po tym, jak zdecydowały się zrezygnować z blogowania, są mi kompletnie nieznane. W ogóle dawno zauważyłam, że dosłownie każdy mój blog miał kompletnie bezszałowy początek, by potem trochę się rozkręcić lub nie. Częściej jednak nie. Z tym przez chwilę było inaczej, ale o tym później. 

Pomimo dość kiepskiego początku, jakimś cudem już po drugim tekście zyskałam kilku nowych czytelników. A że było mi tego mało (ale mi nowość), dołączyłam w końcu do kilku dużych grup przeznaczonych dla blogerów. Na największej z nich, istniejącej do dziś, zaczęłam wrzucać posty z linkiem do bloga, po czym prosiłam, by inni dali linki do swoich. Początkowo zostawiałam komentarze nawet na tych spośród blogów, które niekoniecznie były w moim guście, pozdro. Na szczęście nie działałam w taki sposób zbyt długo, bo po co. Skupiłam się głównie na zapiskach ludzi komentujących na zaprzyjaźnionych blogach, ale od czasu do czasu nadal zaglądałam na grupy.

W pewnym momencie dotarło do mnie, że przynajmniej niektórzy moi znajomi mogą wiedzieć o istnieniu bloga, a ich akurat nie chciałam wtajemniczać. Tak, to był jeszcze ten moment, kiedy owszem, chciałam mieć nowych czytelników, ale nie ich. A gdyby o moim pisaniu dowiedziała się jeszcze rodzina, byłabym już totalnie załamana. W końcu okazało się, że ta największa grupa dla blogerów jest...otwarta. Tak, jakimś cudem to wcześniej przeoczyłam. -10 punktów do spostrzegawczości lub coś w ten deseń. Ale pieprzyć to! Stwierdziłam, że nie będę wiecznie uciekać, zmieniać adresu bloga, co miało miejsce na Onecie. Po prostu pisałam dalej.  

Nie wiem, jak to zrobiłam, ale wymiatałam. Przynajmniej jeśli chodzi o tę mało popularną część blogosfery. A przecież biały tekst na czarnym tle teoretycznie powinien odstraszać potencjalnych czytelników. Blog tętnił życiem. Nowych czytelników przebywało szybciej niż wcześniej, na Onecie. Według nich byłam kimś ciekawym, choć wtedy zdecydowanie nie postrzegałam siebie w ten sposób. W pewnym momencie przestałam się ograniczać tylko do wrzucania przemyśleń na tematy wszelakie. Jak wielu blogerów wymieniałam hasła, po których ludzie znaleźli moje zapiski w Google i je komentowałam. Dość sporym zainteresowaniem (tzn. jak na mnie) cieszył się też cykl postów pod dość lipnym z perspektywy czasu tytułem Z życia dojrzałej, nastoletniej blogerki, gdzie średnio co kilka miesięcy wrzucałam fragmenty poprzedniego bloga i je wyśmiewałam lub krytykowałam. Myślałam też nad zrobieniem tego z pamiętnikami z gimnazjum, jednak nie odważyłam się po dziś dzień. Mało tego, założyłam nawet konto na Instagramie, choć długo przed tym się wzbraniałam, a wśród pierwszych obserwatorów było kilka stałych czytelniczek bloga. A na końcu przyszedł czas na fanpejdża na Facebooku, na którym przez wiele miesięcy nie robiłam kompletnie nic, co z perspektywy czasu uważam za błąd, bo jakby nie patrzeć, wtedy ta namiastka popularności była, więc dobrze byłoby to wykorzystać. 

Choć kolejny rok był tym, w którym miałam milion różnych rzeczy na głowie, jakoś wciąż potrafiłam znaleźć czas na pisanie. Nie była to taka sama częstotliwość jak w 2014, ale przerwy pomiędzy kolejnymi tekstami nie były wybitnie długie. I nawet w końcu zaczęłam łaskawie działać na fanpejdżu. Niezły zapłon, nie ma co! Pozwoliłam również na to, by ludzie mogli wchodzić na niego z mojego niby prywatnego profilu. Wyglądało to zabawnie. AŁtorka w: Fuckin Blog. 

Wkrótce dołączyłam do pewnej grupy na Facebooku, w której jestem do dziś. Z tym, że wtedy liczyła ona około stu osób, a dziś jest to prawie dziesięć tysięcy. W każdym razie nie wiem, jak to możliwe, ale dość szybko stałam się tam kimś rozpoznawalnym. Moje komentarze w wielu wątkach miewały sporo polubień. Ludzie pisali do mnie prywatne wiadomości, bo zaciekawiła ich moja osoba oraz blog (bo w końcu z mojego profilu wciąż można było się dostać i na niego, i na fanpejdża). Dziwiło mnie to, bo nie miałam niewiadomo jakiego mniemania o sobie. I co jeszcze dziwniejsze, ciągnęło się to jeszcze przez jakieś dwa lata, choć później w mniejszym stopniu udzielałam się zarówno na wspomnianej grupie, jak i na blogu. Oczywiście w międzyczasie i później były też inne miejsca, gdzie otrzymałam trochę atencji (bo który bloger w większym lub mniejszym stopniu jej nie potrzebuje), ale to właśnie tam zostałam najbardziej doceniona.

Na blogu było mnie coraz mniej. Od 2016 roku częstotliwość pisania nowych tekstów wciąż malała i malała. Na szczęście co jakiś czas udawało mi się znów bawić czytelników lub skłaniać ich do przemyśleń, starając się być przy tym jak najbardziej autentyczną. Bardziej jednak skupiałam się na realnym życiu, przekraczaniu strefy komfortu, próbach przezwyciężania lęków, podróżach w dalekie części kraju. Dopiero pod koniec 2017 roku stwierdziłam, że jednak znów chcę częściej udzielać się na blogu. Może nie tak często jak 2 lub 3 lata wcześniej, ale zawsze. 

2018 rok zaczął się nieźle i wkrótce okazał się być tym przełomowym w całej historii mojego blogowania. A zaczęło się od tego, że wielu blogerów pisało o swoich noworocznych postanowieniach, a ja zdecydowałam się na uzasadnienie, dlaczego według mnie nie mają one sensu. Nie uważałam, bym owym tekstem odkrywała nowe lądy i z racji tego, że wciąż miałam spore opory przed częstym promowaniem swojej tfu!rczości, udostępniłam go tylko na jednej blogowej grupie. I to...wystarczyło. Liczba jego wyświetleń przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. 

I tak w miarę często coś pisałam. Wciąż miałam z tego radość, i to niezależnie od stopnia popularności danego tekstu. Ot, prawdziwa pasja. I w dalszym ciągu miałam sporo pomysłów, które oczywiście realizowałam w wolnych chwilach. Niestety wkrótce musiała, i to w realnym świecie, pojawić się pierwsza porządna drama z powodu tego, co śmiałam tu nabazgrać. Ktoś doniósł komuś z rodziny o tekście, w którym rzekomo na nią nadaję. Tak naprawdę był on jednak po prostu inspirowany powszechnym narzekaniem Polaków w internetach na święta. W pierwszym odruchu zmieniłam adres bloga, a po chwili i tak wróciłam do dotychczasowego. 

Sprawa ta jednak wciąż nie dawała mi spokoju, więc w marcu ostatecznie zmieniłam nazwę i adres bloga. Potem przyszedł czas na zmianę nazwy bloga i fanpejdża. Odnośniki do bloga i fanpejdża zniknęły z mojego profilu na Fejsie. Nie chciałam się pilnować, bo co rodzina powie. Chciałam w dalszym ciągu mieć wolność wypowiedzi. Ponadto i tak nazwa i adres bloga pewnego dnia uległyby zmianie, bo już od jakiegoś czasu mnie uwierały. Nie czułam już tej potrzeby podkreślania tego, jak to bardzo pieprzę chociażby zasady rządzące współczesną blogosferą i tego całego buntu. I to był początek Ciemnej strony bloga.  

Ja, jak to ja, w czerwcu uznałam jednak, że pierdolę całe to ukrywanie się. Znów z mojego profilu na Fejsie można było dostać się na bloga. Mało tego, nieźle pojechałam po bandzie, bo nawet zrezygnowałam z dotychczasowego nicku podpisując się jako Ewelina J., a to już wymaga odrobiny odwagi. A nawet zrobiłam coś, co do czego deklarowałam, że nigdy nie nastąpi (ale w końcu tylko krowa nie zmienia poglądów), czyli ustawiłam białe tło dla tekstu, który z kolei był czarny. A nie biały/szary na czarnym jak dotychczas. Nie zrezygnowałam jednak całkowicie z czerni na blogu. 

Te wszystkie zabiegi nie sprawiły, że nagle moja pisanina spotkała się z szerszym odbiorem, ale przynajmniej po części miałam na to wyjebane. Bo to, co pisałam w końcu zaczęło mi się podobać. A wcześniej co chwilę miałam sporo zastrzeżeń, choć o tym za często nie wspominałam. I pewnego dnia na nowo zaczęłam mieć taką poczytność jak w 2014 lub nawet większą. 

I tak mijały miesiące, przyszedł 2019 rok. Liczba tekstów publikowanych na blogu znów drastycznie zmalała, choć z początku się na to nie zanosiło. To samo z liczbą wyświetleń owych. Mimo to podejmowałam przeróżne działania, np. założyłam na Fejsie grupę dla czytelników. Obecnie zarasta ona kurzem, jednak zamierzam na nowo ją rozkręcić. Czy mi się uda? Czas pokaże. I oczywiście nie rezygnuję z pisania, bo wciąż mam dużo do powiedzenia. Tradycyjnie nie zawsze będą to tematy słodkie do porzygu. 

Spośród blogerów czytających moje wypociny gdzieś w latach 2014 - 2016, większość nie napisała nic od dłuższego czasu. No może z wyjątkiem dwóch lub trzech osób. Na szczęście w międzyczasie i później przychodziły tu kolejne osoby, z których nie wszystkie były związane z blogosferą. I tamte lata, i obecne łączy fakt, że ci ludzie są najczęściej mądrzy i mają coś ciekawego do powiedzenia, czy tam napisania. Jak do tego doszło, nie wiem :D

Pozdrawiam tych, którzy dotrwali do końca tekstu. Zabawę na nowo czas zacząć! :D