wtorek, 24 maja 2016

Czasem dobrze by było napisać jakiś tekst.


Hejeszki! Dziś wracam z postem, którego tematyką jest...tworzenie postów. Tutejszych. Mniej lub bardziej udanych, a przeważają oczywiście te pierwsze. Ale jak to się mówi, trening czyni mistrza i jeszcze kiedyś zrzucę tu jakąś bombę. Co więc robię przed ostatecznym opublikowaniem tekstu?

Zeszyt to podstawa.
Notuję w nim wszystko, co się da. I zabieram go ze sobą niemalże wszędzie, nawet wtedy, gdy nie mam stuprocentowej pewności, że będzie możliwość nabazgrania choć kilku linijek w danym miejscu. Tak, nawet podczas tamtego nieszczęsnego stażu zeszyt w torbie był.

Starsze teksty
Zważywszy na to, że na codzień dużo piszę (wiem, powtarzam się), istnieje spore prawdopodobieństwo, że kiedyś tam wymyśliłam coś naprawdę zajebistego. Może niekoniecznie takiego, co zaraz ściągnie tysiące ludzi, ale generalnie nadające się do przeczytania. Dlatego też przewracam zeszyt te kilkadziesiąt stron wstecz, ewentualnie sięgam do jeszcze starszych. I podejrzewam, że jeden z najbliższych wpisów będzie właśnie z tych odkopanych :)

Trochę czytam.
Bez czytania nie da się nic sensownego napisać. Jeśli robi się od niego dłuuugą przerwę, nie jest ciekawie. I robi się nagle pierdyliard błenduf ortograficznyh. Tak, to nawet mnie dotyczyło. Co czytam? Głównie książki - i ambitne, i odmóżdżające. Jeszcze wpadam oczywiście na inne blogi, które motywują mnie do tego, bym starała się pisać coraz lepiej.

Również ważna jest cisza.
Niezbędna jest zwłaszcza wtedy, gdy cały tekst musi być ostatecznie zebrany do kupy. Coś trzeba w końcu skreślić lub inaczej sformułować i jeszcze coś tam dopisać. Wpis musi być zrozumiały dla najprzeciętniejszego Kowalskiego. Bo przecież nie używam na blogu takich słów jak introwersja czy prokrastynacja, nieprawdaż?

I jeszcze coś.
Taka mała ciekawostka dla ewentualnych nowszych czytelników: wbrew pozorom żaden tekst tutaj publikowany nie jest tworzony pod wpływem używek. Tak, wliczają się w to również te stare z 2014 :D

A, omal nie zapomniałabym o Twarzoksiążce!

sobota, 7 maja 2016

Znowu pierdyliard faktów o mnie.


Powoli od nowa rozkręcam bloga i staram się częściej bywać u Was. Tak na rozgrzewkę lecę z kolejnymi faktami dotyczącymi mojej skromnej osoby, które może znać cały świat.

1. Może to się wydawać dziwne w dzisiejszych czasach, ale nie ma mnie na Snapchacie i póki co nie zamierzam tego zmieniać.

2. Nie posiadam żadnych, naprawdę oryginalnych zainteresowań.

3. Moja pisanina tutaj przeszła sporą metamorfozę. Kiedyś było bardziej śmiechowo i buntowniczo. Bunt jednak tak do końca we mnie nie umarł i możliwe, że kiedyś coś na ten temat skrobnę.

4. Nie mam w zwyczaju opowiadania o swoich życiowych planach całemu światu. Ba, nawet moja rodzina ich nie zna.

5. Nie przepadam za kilkugodzinnym gadaniem o dupie maryśce.

6. W miarę możliwości jak najczęściej uciekam od wszechobecnego hałasu. Paradoksalnie chętnie poszłabym na koncert choć jednego z moich ulubionych zespołów.

7. Prokrastynacja powinna być moim drugim imieniem.

8. Nie lubię nagłych, gwałtownych zmian.

9. Nie orientuję się za bardzo w aktualnych trendach.

10. W realu nie lubię być w centrum uwagi. W Internetach jest mi to obojętne, ale i tak uważam na to, co pokazuję światu.

11. Lubię szlajać się po lumpeksach. Ale nie w dzień dostawy.

12. Dużo piszę. I na papierze, i w Internetach. Od dziecka.

13. Jestem uczulona na słowo deadline.

14. Kolorami wybitnie niepożądanymi na ścianach mojego pokoju są żółć, pomarańcz i biel. No, może jeszcze dorzucę czerń pomimo fascynacji tym kolorem od czasów nastoletnich.

15. Dawno wiecie o tym, że moją idolką była kiedyś Avril Lavigne. Do dziś nie pozbyłam się tych wszystkich pierdół z nią związanych :D

16. Nie lubię się opalać.

17. Oprócz naprawdę sporadycznych przypadków, nie oglądam telewizji.

18. Mam, spore, problemy, ze, wstawieniem, przecinka, w, odpowiednie, miejsce.

19. Nigdy nie czytałam Władcy Pierścieni, czy jakoś tak.

20. Lubię dobrze zjeść.

21. Nie lubię rodzinnych imprez.

Twarzoksiążka.

wtorek, 3 maja 2016

Zabłądziłam w Internetach, więc jestem!


Fuckin Blog powstał 14 stycznia 2014 roku jako kontynuacja poprzedniego pierdolnika, z którego niektórych wpisów, zwłaszcza z lat 2011-12, trochę się wstydzę. I tak Onet od jakiegoś czasu mnie wkurwiał, więc przenosiny na Bloggera były tylko kwestią czasu.

Oczywiście tego samego dnia dopadł mnie problem pierwszego świata. Oznacza to, że chyba przez jakąś godzinę nie mogłam znaleźć naprawdę zajebistego adresu, który nie byłby zajęty. Nie inaczej było z freaklikeme. Od jednego z hitów świetnego rockowego zespołu Halestorm. Ale zamiast me wstawiłam blacky, więc mogłam bawić się dalej.

Jaki ostatecznie stał się ten blog? Powiedziałabym, że różnorodny. Nie skupiam się na jednym temacie, zresztą szybko by się wyczerpał, bo nie mam jakiejś hiperobszernej wiedzy z żadnej dziedziny. Co nie oznacza, że nie lubię się dowiadywać czegoś nowego. Zdarza mi się też łamać pewne zasady powszechne dla blogerskiego świata. Nie dość, że czasem poprzeklinam, to jeszcze zachowałam to nieszczęsne czarne tło i wpisy pojawiają się dość rzadko. Jak żyć? Innymi słowy, ten blog raczej nie jest dla tysięcy ludzi. Chociaż kto wie, jak to będzie w przyszłości?

Może teraz trochę statystyki. Zajrzeliście tu 44834 razy, skomentowaliście wpisy 3859 razy, liczba obserwatorów wynosi 101, a hasłem, dzięki któremu najczęściej znaleziono tego bloga jest fuckin blog. Czytelnicy na ogół są od niedawna lub kilku lat posiadaczami dowodu osobistego. Ich komentarze na ogół są ciekawe i wolne od obs=obs, kom=kom. Z niektórymi z nich chętnie napiłabym się piwa :D

Twarzoksiążka!