poniedziałek, 23 listopada 2015

Post o dupie maryśce


Ewelina, w styczniu już 23 - letnia, czyli innymi słowy stara dupencja. Mieszkająca w dziurze w powiecie piotrkowskim, w województwie uckim (pieprzyć poprawną pisownię!), co wiąże się z chujowymi dojazdami i powrotami najpóźniej o 16.00. I urodzona właśnie w Piotrkowie, gdzie uczyła się w "czwórce", odbywała staż w DPS - ie i wciąż robi drobne zakupy w Focusie, Biedrze i lumpach. Innymi słowy, wiadomo, gdzie można ją znaleźć (oczywiście nie codziennie, bo bilety musiały, kurwa, podrożeć dwa miesiące temu). Wielbicielka czerni, pierogów z kapustą i grzybami, jogurtów naturalnych, kotów, rockowych i metalowych zespołów dla gimbazy i oczywiście blogosfery. Introwertyczka, która, o dziwo czasem powie coś w nieodpowiednim momencie. I bywa szczera do bólu. Tyle o mnie chyba wystarczy i podejrzewam, że stracę jakże zaszczytny tytuł Jednej Z Najbardziej Tajemniczych Osób W Mało Popularnej Części Blogosfery. Jakoś to przeżyję. Ale...w sumie to wszystko już dawno wiecie.

Dlaczego bloguję? Bo lubię? Bo mam taki kaprys? Bo nie wiem, co zrobić ze swoim życiem, które jest żałosne? Przyjmijmy wersję namba łan. Chociaż dwie pozostałe nie do końca mijają się z prawdą.

Dawno, dawno temu, w prehistorycznych czasach, gdy swoje wypociny publikowałam jeszcze na Onecie, moje posty na ogół były o dupie marynie. Czasem robiłam od tego wyjątek, przez co ktoś mógł sobie pomyśleć, że jednak posiadam mózg. Ale tak to narzekałam. Ojej, jaka jestem brzydka! Ojej, chłopak, który mi się podoba, nie zwraca na mnie uwagi! Ojej, utopiłam telefon w kiblu! Ojej, nikt mnie nie lubi! Dzisiaj chciałoby się mieć takie problemy. Obgadywanie ludzi ze szkoły, nauczycieli, rodziny. I generalnie chwalenie się własną głupotą, bo inaczej tego nazwać nie można. Albo po prostu zwyczajny opis dnia jak w pamiętniku. I wciąż wracam do tych starych wpisów. Próba dostarczenia sobie kolejnej formy rozrywki, czy po prostu zwyczajny masochizm?

Nie wiem, co tym postem chciałam przekazać, no ale przynajmniej jest zgodny z tytułem, bo o niczym. I w końcu po kilku dniach mam znowu Internety :D

środa, 11 listopada 2015

Ale wiocha!


Na wsi jest fajnie. Wypady do lasu i nad rzekę. Nie brakuje pięknych widoków o każdej porze roku. Można napić się piwa na świeżym powietrzu i nikt się o to nie przypierdoli. Cisza, spokój, tym bardziej, że mieszkam przy najmniej ruchliwej drodze, więc problemy ze snem są rzadkością. Jakby tego było mało, ludzie nie plotkują na mój temat, bo prowadzę dość nudny żywot. Żyć nie umierać. Ale żeby nie było zbyt cukierkowato i ogólnie słitaśnie, trochę pouprawiam nasz ponoć sport narodowy - narzekanie. W końcu niczym się nie różnię od przeciętnego Kowalskiego.

Zacznę od dojazdów, które są po prostu chujowe. Ze szczególnym uwzględnieniem tych powrotnych. Co za debil wyjebał z rozkładu jedyny wczesnowieczorny autobus? Najlepsze, że figuruje w nim jak byk taki jeszcze późniejszy, po 22.00. Który tak naprawdę nie przyjeżdża, o czym miałam okazję się przekonać parę tygodni temu. Innymi słowy, muszę jakoś się wyrobić na tą cholerną 16.00. Czyli jak znajdę kolejną pracę, jej godziny prawdopodobnie nie zgrają się z najbliższym możliwym powrotem. Bo nie wyobrażam sobie ponownego wstawania o 4.00. Nawet teraz nie jestem w stanie załatwić wszystkiego w mieście do 16.00. Nienawidzę pośpiechu! I oczywiście udział w ewentualnym, interesującym mnie wydarzeniu kulturalnym odpada. Tak samo poznanie kogoś fajnego.

Mówi się, że na wsi mieszkańców łączy niesamowita więź. No chyba nie u nas. Jeśli faktycznie ludzie gdzieś się spotykają, nic mi o tym nie wiadomo. Ewentualnie wielu przez większość dnia zajmuje się swoimi sprawami. Albo tworzą jakieś zamknięte grupki niczym przeciętna klasa w gimbazjum. Nawet mi, dość skrajnej introwertyczce limit na przebywanie w samotności w końcu się wyczerpuje. Ale kogo to obchodzi...

Nie ma tu szpitala, więc jeśli coś ci się stanie, a nikogo nie ma w domu, masz przejebane. Brak też normalnej żywności, choć trochę przypominającej zdrową. W takim wypadku pozostaje Biedra oddalona o jakieś 5 km, ale nie w największy mróz.

Dobra, zaraz powiecie, że mam zrobić prawko i kupić auto, ale do tego jednak potrzeba predyspozycji...Dobra, nie truję już, bo pewnie zjebałam komuś dzień :D

środa, 4 listopada 2015

Całe to blogowanie


Prawie 6 lat. Kiedy to, kurna, zleciało? O ile spontaniczności nie można nazwać moim drugim imieniem (introwersja, bitch!), decyzja o rozpoczęciu przygody z blogowaniem właśnie taka była. Miałam niecałe 17 lat, rozjaśnione włosy i sraczkę we łbie. To był styczeń 2010. Adres pierwszego bloga po prostu wymiatał (tak, pamiętam go do dziś!) :
ewela-w-krainie-wariatow. blog.onet.pl
Tematyką była tak zwana dupa maryśka. Takie tam pitolenie o niczym, żadnych głębokich, egzystencjalnych rozważań i takich tam, które raczej nie obchodzą takiego najprzeciętniejszego w świecie Kowalskiego. Potem założyłam kilka podobnych blogów, i jeszcze jakiś inny, o Avril, wtedy mojej największej idolce (huehue), z którą materiały prasowe mam do dziś i za cholerę nie wiem, co z nimi zrobić. Chce ktoś?

Samą siebie przeszłam w lutym 2011. Blog pisany w wielkiej tajemnicy, bo przecież takowych są miliony i nikt niepowołany tu nie zajrzy. Pisałam o tym, jak to jestem nieszczęśliwie zakochana i jaki mam ból dupy, bo nie chodzę tak wystrojona jak te laski, które mijam w Focusie. I jaka jestem brzydka. Ale to niestety nie wszystko. Obnażyłam się z największych tajemnic. I pojechałam po paru osobach. I to wszystko jak najbardziej na trzeźwo. I chociaż chętnie wymazałabym te chwile z pamięci, to jednak z niektórych wpisów jest po prostu niezła beka. I dlatego czasem rzucam tu jakieś cytaty. Tam siedziałam najdłużej, więc trochę tego jest.

Aktualny blog, prowadzony prawie 2 lata. W jakim kierunku idzie ta moja pisanina? Ciężko powiedzieć. Z pewnością nie jest to już "mój drogi pamiętniczku", choć czasem dowiadujecie się paru rzeczy o mnie. Jednak nie jest tak osobiście jak kiedyś. To chyba kwestia doświadczenia, albo po prostu tak naturalnie to przyszło. Ciekawe, jak to będzie kiedyś...