wtorek, 31 grudnia 2019

O tym, że co niektórych mocno poniósł melanż...


...i do tej pory nie wytrzeźwieli. A przynajmniej jest to moja pierwsza myśl, gdy sprawdzam, cóż to takiego lud wpisywał w Google, by wylądować akurat tutaj. Owo lądowanie musiało nie być szczególnie przyjemne, gdyż nie znalazł on tego, po co naprawdę tu przyszedł. W końcu nie tworzę strony na wzór legendarnej wkurwiamnie.org [*], a już tym bardziej nie mam w planach takiej z pornosami (wtf). Najwyraźniej alkohol i narkotyki mocniejsze od marysi (bo marysia jest już zbyt lajtowa w liceum, jesteście tacy rebel) weszły za mocno. Ewentualnie mamusia nie zdążyła jakiemuś mocno nieletniemu osobnikowi zablokować dostępu do pewnych treści. Ale nie oszukujmy się, i tak by to jakoś obszedł. Młodzież nie jest aż tak głupia, jak nam się wydaje, nawet w czasach tego cholernego Tik Toka.

Huehuehue. Ewelina, serio? Naprawdę myślisz, że ktoś jeszcze może się nabrać na to całe starcze pierdolenie? Przecież ten blog pachnie wolnością. Wręcz tak nią zajeżdża, że dla pewnych osób ten zapach jest nie do zniesienia i co jakiś czas ci o tym przypominają. No bo co ludzie powiedzą? Jak tak można w ogóle. I w ogóle przeproś za to, że ktoś coś zinterpretował nie tak, jak faktycznie miałaś w zamyśle. Skończ w końcu z pisaniem tych głupot.

Lubię ten moment, kiedy sprawdzam statystyki, a tam jakieś niecodzienne hasła-niektóre zabawne, inne z gatunku facepalm, a jeszcze innym nie jestem w stanie przydzielić żadnej szuflady. W każdym razie w końcu coś się dzieje.

Dawno tego nie robiłam. W jakichś tam zamierzchłych czasach zdarzało mi się komentować hasła wszelakie, ale to było jednak bezsensowne. Chociażby przypierdalanie się do literówek, a nie o to tu chodzi. I za często ruszałam z kolejnymi postami tego typu. A najlepiej jest poczekać na większą liczbę uzbieranych fraz. A gdy będzie ich już tak z kilkaset, można w nich przebierać i szaleć! Najbardziej zaszaleli jednak ci, którzy tutaj zabłądzili. Cóż takiego wpisali w wyszukiwarkę w kończącym się już roku? Co wrażliwszych ostrzegam, że może pojawić się więcej wulgaryzmów niż zwykle. No to jazda!

w pewną upalną sobotę

I co było dalej?

zryta psychika

Ło panie, a kto w dzisiejszych czasach takiej nie ma? Łączmy się, zryci!

nikt nie wie jak mi jest chujowo

Co się dzieje? I czy mogę jakoś pomóc?

najlepiej robić swoje

I tego się trzymajmy!

pierdyliard

Słowo nadużywane przeze mnie swego czasu, a przynajmniej tutaj.

memy o sraniu

Moment, w którym naprawdę porządnie zwątpiłam w ludzkość.

ale dupencja

Miała być inteligencja?

najwspanialszy mężczyzna na świecie

Gdzie mogę takiego znaleźć?

ciemna strona człowieka

Toż to skomplikowany labirynt pełen przeszkód i nie każdy chce do niego wejść.

chuj mnie to obchodzi

Czasem takie podejście pomaga w życiu. Czasem.

walenie tynków

To już całkiem niedługo. Głupie amerykańskie święto, a w ogóle to miłość powinno się wyznawać przez cały rok!!!!!11111 Tak będzie.

nigdy nie patrz na to co ludzie powiedza

Tak!

pieprzyć się

I oby wam to wyszło na zdrowie!

imprezowiczka

W sumie powszechnie wiadomo, że moim marzeniem jest porządne schlanie się do zgona, to ma sens!

wiocha w lesie

Wyobraźnia podsunęła mi przeróżne obrazy tego, co mogło się tam zadziać.

o dupie marynie

- Hej, Karyna!
- Hej, Dżesika!
- Co tam u ciebie?
- Wszystko dobrze. A u ciebie?
- Też dobrze.
- U was też padało?
- Też. Ale jutro ma być ładna pogoda.
- To dobrze. To pa.
- Pa.

spierdoliłaś mi 20 lat życia

To co tak długo z nią robiłeś?

chwytliwy tytuł

Influęserki jej nienawidzo [ZOBACZ DLACZEGO]

umyj okna dla jezusa

Czyli jednak zrobi on ten test białej rękawiczki?

cycki gimnazjum

Halo! Policja! Łapać pedofila!

messy room aesthetic

Tak trzeba żyć. Szanuję mocno!

wpadki celebrytek

Takie rzeczy to raczej na Pudelku bądź innym Labradorze.

bruder schwester porn

Lepiej może nie wnikać w te jakże głębokie rodzinne relacje...

dziunia wiocha

Moje pierwsze skojarzenie to taka stereotypowa stała bywalczyni lokalnego klubu na literę P.

żona nimfomanka

I jak się z tym czujesz?

przypalowe zdjęcia

Naprawdę nie chcesz ich widzieć :D

no tak chuj mi w dupe

Skoro tak lubisz...

żyj tak aby twoje imprezy

No i co dalej?

poprzewracało się komuś w głowie

A szczególnie pewnym zbłąkanym wędrowcom, którzy tu wylądowali.

tatuaże napisy damskie cytaty



I w tym miejscu kończę ten zbiór wszelkich bzdur. I oby Wasz 2020 rok był taki, jaki chcecie żeby był! 





niedziela, 22 grudnia 2019

Ta od czarnego bloga #2


Drobna postać, cała na czarno, choć sporadycznie zdarzają się momenty bez tego koloru. Bladość skóry zachowana przez cały rok, choć nie da się każdego upalnego dnia spędzić w domu. Oczy niewątpliwie zielone. I śmieje się gdy po raz któryś słyszy, że to taki rzadki kolor. Raczej pospolity, powszechny. A włosy nieco rozjaśnione, lecz żaden to blond. I dobrze. I wciąż słyszy, że nie wygląda na dobiegającą trzydziestki, choć przecież widzi w lustrze zmarszczki.

Wciąż lubi wiejskie widoczki i częste przebywanie na łonie natury, lecz coraz bardziej ciągnie ją do miasta. Nie tylko jako miejsca, w którym się na przykład pracuje, robi zakupy czy załatwia sprawy niecierpiące zwłoki, ale przede wszystkim miejsca do życia po prostu. Bo życie na wsi z wielu względów tylko wkurwia. Bo czym tu się dostać gdziekolwiek? A w mieście można trochę poszaleć.

W dalszym ciągu nie widzi siebie jako tej największej atencjuszki w Internetach, co to musi zdradzić o sobie wszystko, pokazać wszystko. Jaki to ma w ogóle sens? Ale paradoksalnie nie zamierza nawet próbować zabraniać tego innym. Każdy ma inne potrzeby i tyle. Przecież zawsze można scrollować dalej lub nawet dać unfollow, jeśli coś/ktoś tak bardzo nas irytuje lub nawet i w skrajnych przypadkach wkurwia.

I w dalszym ciągu dużo pisze, najczęściej tak tylko dla siebie w celu samopoznania w grubym zeszycie. Na bloga już mniej, choć pomysłów wciąż jest sporo, przez co czasem nie śpi. A na pisaniu o dziwo się nie kończy, bo co jakiś czas przypomina sobie też o innych, od dawna zarastających kurzem pasjach. Ale o tym na razie cicho w tej mniej popularnej części blogosfery.




sobota, 7 grudnia 2019

Poprawiam koronę i zasuwam dalej? A może nie?


Ah shit, here we go again. 

Powroty zawsze są trudne. Towarzyszy im niesamowity stres (bo w końcu to, co tutaj opublikujesz przeczytają nie tylko życzliwe ziomki), więc wciąż i wciąż ociągasz się z napisaniem czegoś nowego. A przecież nie chcesz wiecznie uciekać. 

Kończył się listopad i postanowiłam wrócić jakieś 2 miesiące po opublikowanych tu słowach.  Słowach, które spodobały się nawet tym większym ode mnie blogerom. Które dały wielu osobom do myślenia, choć nigdy nie uważałam się za jakiegoś guru w tej kwestii. Które okazały się przełomowe pod względem wyświetleń od wielu miesięcy, choć nie wydawało mi się, bym napisała coś szczególnie odkrywczego. Tymczasem zamiast wykorzystać moment, w którym przyszła ta namiastka fejmu (haha), by realizować te nawet najbardziej pokręcone pomysły (i obserwować, jak co niektórzy się potem zesrają z oburzenia, no bo jak tak można. Nie jest to wprawdzie moim celem, ale i tak się zesrają, nie czarujmy się), ucichłam na długie tygodnie. No brawo! 

A miałam wrócić w październiku. Wcześniej nie było takiej opcji. Niby. Bo pomimo paru rzeczy na głowie wciąż byłam mocno aktywna w internetach, szczególnie na fejsbukowym fanpejdżu, gdzie przyznałam się, że czasem posłucham czegoś naprawdę wieśniackiego. Albo wspomniałam, że równe 3 miesiące przed świętami usłyszałam Last Christmas w najbliższym Media Markcie. Typowe. A chwilę wcześniej kupiłam w końcu buty na najbliższą imprezę. Szpilki, by choć przez chwilę połudzić się, że nie będę najniższą osobą na parkiecie (huehue). Potem znowu trochę internetów. Na przykład na pewnej fejsbukowej grupie zasadziłam post, który rozbawił wiele osób. Czyli wciąż miałam tę moc! Ale nie, skąd, wcale nie miałam czasu na bloga! 

I wesele, na które wcale nie chciałam iść, o czym zresztą znacznie wcześniej tu wspomniałam. Bo pewnie znów zdarzy się coś skutkującego traumą lub chociaż jeszcze większym zniechęceniem do tego typu imprez. Jednak nie tym razem. Zaczęło się od tego, że w końcu nawet przy takiej okazji, gdy wszyscy pod względem ubioru wciąż trzymali się utartych z pincet lat temu ścieżek, ja wyglądałam inaczej. Cała na czarno, z bordową szminką na ustach, smokey eyes... Taka tam wampirzyca, bo oczywiście do tego staram się zachować bladość przez cały rok, choć to też niby nie wypada. Ale czy na "starość" muszę zwracać na to zbytnią uwagę? I nawet bawiłam się nieźle jak na skrajną introwertyczkę, trochę aspołeczną, HSP itd. Nikt nie ciągnął mnie siłą na parkiet, gdy wolałam posiedzieć. Nie byłam też zmuszana do odgrywania roli gwiazdy (a raczej błazna) na oczepinach, co spotkało parę osób. Innymi słowy, impreza w miarę udana, co nie oznacza, że zaraz zacznę gloryfikować tego typu spędy, bo w końcu następna może okazać się chujowa. 

A po imprezie miałam wrócić na bloga. Oczywiście nie tak od razu, bo przecież odpoczynek się po czymś takim należy, byleby nie trwał za długo. Taka tam równowaga. Stąd październik. Tymczasem przyszedł ten miesiąc i oprócz ogarniania bieżących spraw nie robiłam kompletnie nic. No dobra, prawie, bo jednak notowałam kolejne pomysły na teksty poważne i śmiechowe. I zdecydowanie za dużo czasu spędzałam w Internetach. Gdybym nie miała co robić ze swoim życiem, niestety siedziałabym tak 24/7. Powrót po jakichś stu latach na Twittera, choć miałam tego nie robić (ale parę osób z pewnej fejsbukowej grupy może znać powód, haha). Powrót na pewne dawno nieodwiedzane forum, które o dziwo wciąż ma się dobrze. 

Nadal ogarnianie bieżących spraw i w końcu też moment olśnienia. Ciekawy pomysł na nowy tekst! Naprawdę ciekawy. Kolejne zdania pięknie się układały. Ale nie wiedzieć czemu, czaiłam się z publikacją. A przecież to było naprawdę dobre! Dobra, to góra za parę dni.
W międzyczasie były wybory i mało brakowało, a w ogóle bym się nie stawiła przy urnie. Bo musiałam dostać wiadomość, która rozjebała mi dzień, i to tak porządnie. W pierwszym momencie uznałam, że źle coś zrozumiałam, ale jednak nie. Ostatecznie ruszyłam tłusty tyłek, choć uznałam, że mój głos i tak nic nie zmieni. Jednak kto zapierdala do urny, ten ma potem prawo wyrazić swoje ewentualne niezadowolenie z wyników wyborów. Chyba nigdzie na Fejsie nie zdradziłam, jak ostatecznie zagłosowałam, choć zastanawiałam się, kto wie poza moją mamą. Nie zamierzałam dokładać swojej cegiełki do politycznych dram. 

Tymczasem mijały dni i miałam wątpliwości, czy w ogóle opublikować na blogu to, co wówczas chciałam. Bo pewnie nowa drama będzie. A przecież to nie byłaby pierwsza. Przez wiele lat przedstawiania "światu" swojego stanowiska odnośnie wielu poważnych i błahych kwestii trochę ich było. Ale nie miałam ochoty po raz kolejny się tłumaczyć, bo ktoś coś źle zrozumie jak zwykle. Albo wyciągnie jakieś naprawdę absurdalne wnioski. Nie miałam ochoty się kłócić, dorzucać sobie kolejnych problemów do tych już zaistniałych. 

Blogerka na cenzurowanym. Czarna owca. Hora curka. Jakieś kurwy i chuje w kolejnych tekstach? No jak tak można? No można. Piszę głupoty? Może tak, może nie. W każdym razie jakaś garstka ludu te moje głupoty lubi. Za jakiś czas usłyszę pewnie, że przynoszę wstyd nawet całemu powiatowi piotrkowskiemu. Sęk w tym, że większość jego mieszkańców prawdopodobnie ma wyjebane na te moje wysrywy wrzucane w internety. Wielu nawet mnie nie zna, a nawet i nie kojarzy znikąd. I dobrze. A pewnego dnia odważę się opublikować wcześniej wspomniany tekst. I popatrzę, jak świat płonie.
To ci skandalistka, atencjuszka, w dodatku z syndromem płatka śniegu!

Znów mijały dni, znów nie robiłam nic prócz tego, co musiałam. No dobra, zdarzały się wycieczki rowerowe z okazji pięknej wiosny tej jesieni. Mocno zaniedbałam wyłapywanie własnego głosu spośród miliona innych. Słowa pisane tylko dla siebie często nie zajmowały nawet jednej strony dziennie. Od niekomfortowych myśli uciekałam w internety. A przecież na dłuższą metę uciec się nie da. Nie ucieknę przed samą sobą. W końcu na całe trzy dni odcięłam się kompletnie od wirtualnego świata. I znów pisałam więcej z tych myśli, których nie zamierzałam pokazywać nikomu. Jednak na bloga w dalszym ciągu nie stworzyłam niczego.

Im dłużej człowiek zwleka z napisaniem czegoś, tym gorzej. A przyszedł listopad. Piękna wiosna tej jesieni póki co przechodziła do historii, co nie przeszkodziło mi od czasu do czasu jeszcze jeździć rowerem po okolicznych zadupiach. Nijaki był to dla mnie miesiąc. Nic szczególnego się nie działo. Ale w końcu zaczęłam się naprawdę zabierać za powrót tutaj. I napisałam kilka pierwszych zdań! Jednak jeszcze nie. To nie był ten moment.

Początek grudnia nie był dobry. Ciągle chciało mi się spać i faktycznie spałam, o ile mogłam. Ale to tylko dwa takie dni. Trzeciego już normalnie funkcjonowałam i w mojej głowie rodziły się nowe plany odnośnie tego, co mogłabym robić ze swoim życiem prócz tego, co było dotychczas. Wyszła spora lista, a niektóre jej punkty były naprawdę szalone. Takie, których nikt, ale to NIKT nie powiązałby w ogóle ze mną. I pomyślałam, że może by tak w końcu zacząć działać w tym kierunku? A gdyby coś wyszło, wspomniałabym o tym w swoich social mediach i oczywiście tutaj. Tylko jeszcze muszę wymyślić naprawdę oryginalny hasztag, którym oznaczałabym posty odnośnie tego wyzwania. Trzyletniego wyzwania. Start w moje urodziny nr 27 (to już za parę tygodni!), koniec w trzydzieste. Będzie zabawa, będzie się działo! Ale na razie wracam na bloga. 

Nie będzie pierdyliarda tekstów miesięcznie, bo po co pierdolić bez sensu, byleby tylko statystyki się zgadzały. Trudno. Nie każdy musi być fejmem (ktoś w ogóle jeszcze tego słowa używa?). Ale nie chcę też robić aż tak długich przerw. Bo stęskniłam się za blogosferą mocno.

Czy komuś w ogóle chciało się przeczytać to coś długości przeciętnej książki? Czy ktoś tu jeszcze w ogóle zagląda? Oficjalnie ogłaszam powrót!















piątek, 20 września 2019

Wiesz, ja tam nie mam żadnych zainteresowań


Czyli mam rozumieć, że leżysz przez całe dnie dupą do góry i czekasz na chuj wie co? Sorry (or not sorry?), ale tak właśnie odbieram takie stwierdzenie.

Jako żem choć odrobinę tolerancyjna i w miarę otwarta na to, co odbiega od mojego stylu życia (a przynajmniej się staram), rozumiem że za zainteresowanie można uznać oglądanie reality show typu Warsaw Whore czy Love Island. Nabijanie się z jakże genialnej gry aktorskiej w serialach paradokumentalnych typu Ukryta szkoła. Śledzenie tagu #przegryw na Wykopie, byś uznał, że twoje życie nie jest aż tak chujowe, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. A może to jednak stare dobre słuchanie disco polo? Zdecydowanie nie są to rozrywki wysokich lotów, ale czy to ważne? Robisz w ten sposób może komuś krzywdę? Coś mi się nie wydaje.

A może jednak problem tkwi gdzieś indziej? Pomyślmy... Lubisz czytać książki? Eee, nic specjalnego. Seba z Karyną pobierający pincet plus również to spokojnie ogarną. Oglądasz filmy? To samo. Słuchasz muzyki? Tak, ale są to wokaliści/zespoły, o których słyszały miliony osób na świecie. Piszesz bloga? Eee, wciąż sporo osób to robi i zwykle nie mają nic ciekawego do powiedzenia, jak i ty. Wrzucasz artystyczne zdjęcia na Instagrama? Taa, jak co drugi użytkownik tego portalu. A może masz do powiedzenia na temat jakiegoś dzieła coś więcej niż że jest przeciętne/zajebiste? Nie tylko ty. A to trzeba być najbardziej oryginalnym z oryginałów, by uznać, że ma się zainteresowania i na dodatek cieszyć się czasem spędzonym na realizowaniu ich, gdy już odbębni się godziny w znienawidzonej szkole/pracy? Nie wydaje mi się.

W skrócie: masz zainteresowania i nie pierdol.

środa, 28 sierpnia 2019

Introwertykom nie wolno...


No ileż można pisać o tych cholernych introwertykach? W końcu internety są zawalone tekstami, memami i grupami na Twarzoksiążce im poświęconymi. I ja kilkakrotnie coś naskrobałam na ten temat, więc może by go tak tym razem pierdolić? Jednak ostatecznie znalazło się coś, co uznałam za warte wspomnienia. Zdecydowanie nie okryję w ten sposób nowych lądów, ale to nie jest takie istotne.

W którymś tam momencie odkryłeś, że jesteś introwertykiem? I super, coraz większa wiedza o sobie to świetna sprawa i może prowadzić do układania sobie życia jak najbardziej po swojemu. Wiem, powtarzam się. W każdym razie być może zauważyłeś też, że nie pasujesz tak do końca do cech/stereotypów przypisywanych introwertykom. I nic dziwnego, bo świat nie jest czarno - biały (tak, wiem, odkrycie roku). Także niektórzy introwertycy:

- lubią imprezy,
- nie spędzają każdej wolnej chwili w domu,
- są przebojowi,
- nie są skazani na przegrane życie,
- robią zajebiste kariery w dziedzinach, które naprawdę ich kręcą,
- zawierają trwałe przyjaźnie i wchodzą w wieloletnie związki,
- nie mają depresji ani socjofobii,
- nie chronią swojego życia prywatnego, a wręcz przeciwnie, dzielą się każdym swoim kichnięciem i pierdnięciem na Facebooku i Instagramie.

Jeśli przyznasz się gdzieś w internetach do którejś z tych rzeczy, zwłaszcza pierwszej i ostatniej, to zaraz znajdzie się ktoś, kto stwierdzi, że nie jesteś prawdziwym introwertykiem. Bo prawdziwi introwertycy zamulają w domu i siedzą w kącie, aż się ich znajdzie. Nie wychylają się. No jak tak można w ogóle! Ale to już problem tej osoby.

I tyle na ten temat.




wtorek, 13 sierpnia 2019

Ciemna strona bloga - historia prawdziwa


Zaczęło się od tego, że Onet mnie wkurwiał. A jeśli jakieś miejsce tak na ciebie działa, oczywiste jest, że trzeba je opuścić. Choć masowa ucieczka blogerów stamtąd zaczęła się już w kwietniu 2012, ja uparcie tkwiłam tam dalej, bom najwyraźniej masochistka. Aż w końcu dnia 14 stycznia 2014 definitywnie skończyłam z tym pierdolnikiem.

Nie zamierzałam jednak porzucić pisania. Gdzie więc mogłam publikować te swoje, pożal się borze zielony, wypociny, których i tak pewnie nikt nie będzie chciał czytać? Padło na Blogspot. Po pierwsze, od dawna miałam tam konto, bo w 2011 roku prowadziłam przez chwilę na tym portalu blogaska o jakichś pierdołach, co było wówczas typowe dla licealistów z powiatu piotrkowskiego. Po drugie, wielu moich blogowych ziomków już tam od dawna było, a razem to tak jakoś milej.

No to zaczęłam działać. Długo siedziałam przed komputerem i myślałam nad adresem bloga. Uznałam, że jestem na tyle popieprzona, że może być to freaklikeme od tytułu jednego z hitów zespołu Halestorm. Jednak ten był zajęty. No to stanęło na freaklikeblacky, bo w końcu w Internetach od jakiegoś czasu występowałam jako Blacky właśnie. A jako nazwę zapodałam Fuckin Blog, bo w końcu przyszłam tu z fuckin-blog.blog.onet.pl. 

Na początku dobrze jest zrobić mocne wejście. Takie, po którym ludzie cię zapamiętają i zechcą czytać twoje wypociny ponownie. A co ja zrobiłam w pierwszym tekście? Uwaga, cytuję!

Witajcie ponownie, tym razem tutaj. Nie tak miało być, jednak problemy z dostaniem się na bloga skłoniły mnie do przenosin. Nie lubię początków, bo zwykle nie wiem, co napisać. No to zacznę może od tego, że w blogosferze jestem znana jako Blacky (wcześniej avanturnica, Evi, czy Lady_E) . Zaraz kończę 21 lat, a bloguję od 4. Jestem po prostu uzależniona od pisania. Zanim zabrałam się za blogowanie, męczyłam pamiętniki. Myślę, że dlatego szybko nie zniknę z blogosfery i mam nadzieję, że dotychczasowi czytelnicy ze mną zostaną. Myślę, że niedługo powstanie pierwszy "normalny" wpis i zrobię porządki w linkach. Początki zwykle są trudne, lecz nikt nie mówił, że będzie łatwo :) No to pozdrawiam z centralnej części kraju. Do zobaczenia (czy tam napisania) wkrótce!

Tak właśnie się podbija blogosferę, moi drodzy! Powyższy tekst skomentowała oszałamiająca liczba osób, czyli dwie stałe czytelniczki, których dalsze losy po tym, jak zdecydowały się zrezygnować z blogowania, są mi kompletnie nieznane. W ogóle dawno zauważyłam, że dosłownie każdy mój blog miał kompletnie bezszałowy początek, by potem trochę się rozkręcić lub nie. Częściej jednak nie. Z tym przez chwilę było inaczej, ale o tym później. 

Pomimo dość kiepskiego początku, jakimś cudem już po drugim tekście zyskałam kilku nowych czytelników. A że było mi tego mało (ale mi nowość), dołączyłam w końcu do kilku dużych grup przeznaczonych dla blogerów. Na największej z nich, istniejącej do dziś, zaczęłam wrzucać posty z linkiem do bloga, po czym prosiłam, by inni dali linki do swoich. Początkowo zostawiałam komentarze nawet na tych spośród blogów, które niekoniecznie były w moim guście, pozdro. Na szczęście nie działałam w taki sposób zbyt długo, bo po co. Skupiłam się głównie na zapiskach ludzi komentujących na zaprzyjaźnionych blogach, ale od czasu do czasu nadal zaglądałam na grupy.

W pewnym momencie dotarło do mnie, że przynajmniej niektórzy moi znajomi mogą wiedzieć o istnieniu bloga, a ich akurat nie chciałam wtajemniczać. Tak, to był jeszcze ten moment, kiedy owszem, chciałam mieć nowych czytelników, ale nie ich. A gdyby o moim pisaniu dowiedziała się jeszcze rodzina, byłabym już totalnie załamana. W końcu okazało się, że ta największa grupa dla blogerów jest...otwarta. Tak, jakimś cudem to wcześniej przeoczyłam. -10 punktów do spostrzegawczości lub coś w ten deseń. Ale pieprzyć to! Stwierdziłam, że nie będę wiecznie uciekać, zmieniać adresu bloga, co miało miejsce na Onecie. Po prostu pisałam dalej.  

Nie wiem, jak to zrobiłam, ale wymiatałam. Przynajmniej jeśli chodzi o tę mało popularną część blogosfery. A przecież biały tekst na czarnym tle teoretycznie powinien odstraszać potencjalnych czytelników. Blog tętnił życiem. Nowych czytelników przebywało szybciej niż wcześniej, na Onecie. Według nich byłam kimś ciekawym, choć wtedy zdecydowanie nie postrzegałam siebie w ten sposób. W pewnym momencie przestałam się ograniczać tylko do wrzucania przemyśleń na tematy wszelakie. Jak wielu blogerów wymieniałam hasła, po których ludzie znaleźli moje zapiski w Google i je komentowałam. Dość sporym zainteresowaniem (tzn. jak na mnie) cieszył się też cykl postów pod dość lipnym z perspektywy czasu tytułem Z życia dojrzałej, nastoletniej blogerki, gdzie średnio co kilka miesięcy wrzucałam fragmenty poprzedniego bloga i je wyśmiewałam lub krytykowałam. Myślałam też nad zrobieniem tego z pamiętnikami z gimnazjum, jednak nie odważyłam się po dziś dzień. Mało tego, założyłam nawet konto na Instagramie, choć długo przed tym się wzbraniałam, a wśród pierwszych obserwatorów było kilka stałych czytelniczek bloga. A na końcu przyszedł czas na fanpejdża na Facebooku, na którym przez wiele miesięcy nie robiłam kompletnie nic, co z perspektywy czasu uważam za błąd, bo jakby nie patrzeć, wtedy ta namiastka popularności była, więc dobrze byłoby to wykorzystać. 

Choć kolejny rok był tym, w którym miałam milion różnych rzeczy na głowie, jakoś wciąż potrafiłam znaleźć czas na pisanie. Nie była to taka sama częstotliwość jak w 2014, ale przerwy pomiędzy kolejnymi tekstami nie były wybitnie długie. I nawet w końcu zaczęłam łaskawie działać na fanpejdżu. Niezły zapłon, nie ma co! Pozwoliłam również na to, by ludzie mogli wchodzić na niego z mojego niby prywatnego profilu. Wyglądało to zabawnie. AŁtorka w: Fuckin Blog. 

Wkrótce dołączyłam do pewnej grupy na Facebooku, w której jestem do dziś. Z tym, że wtedy liczyła ona około stu osób, a dziś jest to prawie dziesięć tysięcy. W każdym razie nie wiem, jak to możliwe, ale dość szybko stałam się tam kimś rozpoznawalnym. Moje komentarze w wielu wątkach miewały sporo polubień. Ludzie pisali do mnie prywatne wiadomości, bo zaciekawiła ich moja osoba oraz blog (bo w końcu z mojego profilu wciąż można było się dostać i na niego, i na fanpejdża). Dziwiło mnie to, bo nie miałam niewiadomo jakiego mniemania o sobie. I co jeszcze dziwniejsze, ciągnęło się to jeszcze przez jakieś dwa lata, choć później w mniejszym stopniu udzielałam się zarówno na wspomnianej grupie, jak i na blogu. Oczywiście w międzyczasie i później były też inne miejsca, gdzie otrzymałam trochę atencji (bo który bloger w większym lub mniejszym stopniu jej nie potrzebuje), ale to właśnie tam zostałam najbardziej doceniona.

Na blogu było mnie coraz mniej. Od 2016 roku częstotliwość pisania nowych tekstów wciąż malała i malała. Na szczęście co jakiś czas udawało mi się znów bawić czytelników lub skłaniać ich do przemyśleń, starając się być przy tym jak najbardziej autentyczną. Bardziej jednak skupiałam się na realnym życiu, przekraczaniu strefy komfortu, próbach przezwyciężania lęków, podróżach w dalekie części kraju. Dopiero pod koniec 2017 roku stwierdziłam, że jednak znów chcę częściej udzielać się na blogu. Może nie tak często jak 2 lub 3 lata wcześniej, ale zawsze. 

2018 rok zaczął się nieźle i wkrótce okazał się być tym przełomowym w całej historii mojego blogowania. A zaczęło się od tego, że wielu blogerów pisało o swoich noworocznych postanowieniach, a ja zdecydowałam się na uzasadnienie, dlaczego według mnie nie mają one sensu. Nie uważałam, bym owym tekstem odkrywała nowe lądy i z racji tego, że wciąż miałam spore opory przed częstym promowaniem swojej tfu!rczości, udostępniłam go tylko na jednej blogowej grupie. I to...wystarczyło. Liczba jego wyświetleń przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. 

I tak w miarę często coś pisałam. Wciąż miałam z tego radość, i to niezależnie od stopnia popularności danego tekstu. Ot, prawdziwa pasja. I w dalszym ciągu miałam sporo pomysłów, które oczywiście realizowałam w wolnych chwilach. Niestety wkrótce musiała, i to w realnym świecie, pojawić się pierwsza porządna drama z powodu tego, co śmiałam tu nabazgrać. Ktoś doniósł komuś z rodziny o tekście, w którym rzekomo na nią nadaję. Tak naprawdę był on jednak po prostu inspirowany powszechnym narzekaniem Polaków w internetach na święta. W pierwszym odruchu zmieniłam adres bloga, a po chwili i tak wróciłam do dotychczasowego. 

Sprawa ta jednak wciąż nie dawała mi spokoju, więc w marcu ostatecznie zmieniłam nazwę i adres bloga. Potem przyszedł czas na zmianę nazwy bloga i fanpejdża. Odnośniki do bloga i fanpejdża zniknęły z mojego profilu na Fejsie. Nie chciałam się pilnować, bo co rodzina powie. Chciałam w dalszym ciągu mieć wolność wypowiedzi. Ponadto i tak nazwa i adres bloga pewnego dnia uległyby zmianie, bo już od jakiegoś czasu mnie uwierały. Nie czułam już tej potrzeby podkreślania tego, jak to bardzo pieprzę chociażby zasady rządzące współczesną blogosferą i tego całego buntu. I to był początek Ciemnej strony bloga.  

Ja, jak to ja, w czerwcu uznałam jednak, że pierdolę całe to ukrywanie się. Znów z mojego profilu na Fejsie można było dostać się na bloga. Mało tego, nieźle pojechałam po bandzie, bo nawet zrezygnowałam z dotychczasowego nicku podpisując się jako Ewelina J., a to już wymaga odrobiny odwagi. A nawet zrobiłam coś, co do czego deklarowałam, że nigdy nie nastąpi (ale w końcu tylko krowa nie zmienia poglądów), czyli ustawiłam białe tło dla tekstu, który z kolei był czarny. A nie biały/szary na czarnym jak dotychczas. Nie zrezygnowałam jednak całkowicie z czerni na blogu. 

Te wszystkie zabiegi nie sprawiły, że nagle moja pisanina spotkała się z szerszym odbiorem, ale przynajmniej po części miałam na to wyjebane. Bo to, co pisałam w końcu zaczęło mi się podobać. A wcześniej co chwilę miałam sporo zastrzeżeń, choć o tym za często nie wspominałam. I pewnego dnia na nowo zaczęłam mieć taką poczytność jak w 2014 lub nawet większą. 

I tak mijały miesiące, przyszedł 2019 rok. Liczba tekstów publikowanych na blogu znów drastycznie zmalała, choć z początku się na to nie zanosiło. To samo z liczbą wyświetleń owych. Mimo to podejmowałam przeróżne działania, np. założyłam na Fejsie grupę dla czytelników. Obecnie zarasta ona kurzem, jednak zamierzam na nowo ją rozkręcić. Czy mi się uda? Czas pokaże. I oczywiście nie rezygnuję z pisania, bo wciąż mam dużo do powiedzenia. Tradycyjnie nie zawsze będą to tematy słodkie do porzygu. 

Spośród blogerów czytających moje wypociny gdzieś w latach 2014 - 2016, większość nie napisała nic od dłuższego czasu. No może z wyjątkiem dwóch lub trzech osób. Na szczęście w międzyczasie i później przychodziły tu kolejne osoby, z których nie wszystkie były związane z blogosferą. I tamte lata, i obecne łączy fakt, że ci ludzie są najczęściej mądrzy i mają coś ciekawego do powiedzenia, czy tam napisania. Jak do tego doszło, nie wiem :D

Pozdrawiam tych, którzy dotrwali do końca tekstu. Zabawę na nowo czas zacząć! :D



środa, 17 lipca 2019

Czego nauczyły mnie fejsbukowe grupy?


Dziś będzie krótko. Będzie o dużych grupach na Facebooku, bo w końcu jestem ich weteranką. No to czego mnie one nauczyły?

Jeśli masz dość tego wszystkiego, co odpierdala się na grupie, po prostu z niej odejdź.

Powody mogą być różne. Może masz dość dram. Może nie podoba ci się klimat tam panujący. Może szybko czujesz wypranie z energii, gdy tam przebywasz. Może ktoś tam cię wkurwia. W każdym razie odejdź. Pierdol sentymenty i dawne świetne momenty (ale mi się zrymowało). Szanuj swój czas i energię.

Na prawie każdej dużej grupie będą dramy i nic na to nie poradzisz.

W końcu jest tam natężenie ludzi o różnych charakterach. Jedni myślą, zanim coś chlapną, a inni od razu wydają krzywdzący osąd. Przyznasz się chociażby do popełnienia jakiegoś życiowego błędu? Zaraz znajdzie się kilkadziesiąt osób, które cię zjadą. Albo kulturalnie napiszesz, dlaczego nie zgadzasz się z postem danego autora, a ten zaraz stwierdzi, że pewnie starzy w domu cię tłuką. Ba, czasem do dramy wystarczy lubienie disco polo, gdy reszta woli metal. Co zrobisz, nic nie zrobisz.

Ban to nie koniec świata.

Naprawdę. Przestań pisać do administratora prośby o przywrócenie na grupę. Nie pisz też nigdzie pytania o to, co zrobić, by tam wrócić. Czy naprawdę wszystko podobało ci się w tej grupie? Na pewno nie. Prędzej czy później przypomnisz sobie te gorsze momenty, te naprawdę niefajne sytuacje, i to nie zawsze z twoim udziałem. I czy nie cieszysz się z tego, że w końcu masz więcej czasu na swoje zainteresowania, które zaniedbywałeś z racji śledzenia miliona wątków, które na dobrą sprawę nic nie wnosiły do twojego życia? A jeśli nie chcesz tracić kontaktu z pewnymi osobami, to przecież wciąż mają konta na Fejsie i  Instagramie, więc przeżyjesz.

A najlepiej jest czasem odpocząć od wszelkich grup, niezależnie od tego, czy z nich odchodzisz, czy nie.

Potraktuj je jako dodatek do życia, a nie jego ważną część. Skup się na realnym życiu. Rozwijaj pasje, spotykaj się ze znajomymi. Rób cokolwiek, co nie wiąże się z przesiadywaniem na kolejnych grupach. Naprawdę nie są warte tego, byś dla nich rezygnował z życia.

wtorek, 9 lipca 2019

Początek kolejnej łódzkiej przygody

Choć do coraz lepszego poznawania Łodzi wróciłam ponad dwa lata temu, w moim przypadku przebiega to bardzo powoli. Być może wynika to z tego, że jak na typową wieśniaczkę przystało, nie jestem przyzwyczajona do częstszego bywania w dużych miastach. Może nawet i nie chcę w nich tak często bywać.

Po kilku miesiącach przerwy, w lutym w końcu zawitałam do stolicy mojego województwa, i to o dość nietypowej jak na mnie porze, bo wczesnym wieczorem. Co mnie tam wtedy sprowadziło? Rozmowa o pracę. Tak, chwilowo wymyśliłam sobie, by poszerzyć teren poszukiwania nowej pracy także o Łódź. Wcześniej wysłałam CV w odpowiedzi na ogłoszenia z paru miejsc w tym mieście i z jednego z nich ktoś się odezwał. Także gdy wysiadłam na dworcu Łódź Fabryczna, zaczęłam poszukiwania miejsca docelowego.

Było zimno, ciemno, a na chodnikach leżały jeszcze resztki śniegu. A ja chodziłam pobliskimi ulicami i nie wiedziałam, w którym konkretnie kierunku się udać. Wiedziałam też jednak, że musi to być gdzieś blisko, bo w Śródmieściu. Kręciłam się trochę po ulicy Narutowicza. W oddali było widać oświetlony Teatr Wielki. I gdy tak szłam i szłam, pomyślałam sobie, że może by tak w końcu zapytać kogoś o drogę. Padło na pewnego pana w średnim wieku. Ten jednak mnie olał i szedł dalej. I to był moment, kiedy po raz pierwszy spotkała mnie taka sytuacja. Potem już nie zagadywałam ludzi, z których większość gdzieś się spieszyła, co jest w sumie typowe dla dużego miasta. Nie wiedzieć czemu, przeszłam na drugą stronę ulicy i chwilę potem znalazłam się właśnie na Placu Dąbrowskiego, pod Teatrem Wielkim. A tam stały taksówki. Stanęłam sobie przy jednej z nich i dalej nic, co w pewnym momencie zirytowało kierowcę, który wziął mnie za żebraczkę. W końcu jednak pojechaliśmy na miejsce docelowe.

Nie dostałam tej pracy. Okazało się, że potrzebują kogoś z doświadczeniem w tej konkretnej branży. Szkoda tylko, że ani w ogłoszeniu, ani w rozmowie przez telefon nie było o tym mowy. Straciłam więc tylko czas. W końcu uznałam, że dobrze się stało, bo w końcu nie mieszkam nawet w Piotrkowie, by pomyśleć o pracy w Łodzi. Oj, byłby problem z ewentualnym powrotem do domu w takiej sytuacji.

Przy budynku, w którym miałam rozmowę o pracę stała kolejna taksówka. Pojechałam nią oczywiście na dworzec Łódź Fabryczna. Czyli przyjechała-wróciła. Zanim wsiadłam w busa do Piotrkowa, zdążyłam zrobić zdjęcie jednemu z dworcowych murali.


Na następną wizytę w Łodzi musiałam trochę poczekać. Chciałam, by było wtedy ciepło, ale też nie upalnie. W końcu w pewną sobotę, pod koniec czerwca uznałam, że wreszcie nadszedł ten moment. Także pojawiłam się w Piotrkowie i wsiadłam w busa, który najdalej zatrzymywał się na Placu Dąbrowskiego. W końcu po jakiejś godzinie wysiadłam. I tak szłam sobie ulicą Narutowicza. 


Po drodze z daleka zobaczyłam mural, który już kiedyś widziałam. Czy tego dnia miałam zobaczyć kolejne? Na razie wybierałam się na ulicę Piotrkowską, której nie widziałam prawie rok. Tak, dobrze czytacie. Pędziłam, bo wiedziałam, że w Łodzi mogę spędzić najwyżej cztery godziny, by zdążyć na wczesnowieczornego busa do Piotrkowa. Następnym razem pojadę wcześniej. O ile będzie następny raz.

W końcu dotarłam na Piotrkowską. Co tam chciałam zobaczyć? Na pewno niedawno powstały pomnik jednorożca. Najpierw jednak uznałam, że fajnie by było po długiej przerwie zobaczyć Pasaż Róży. Zanim to jednak nastąpiło, zobaczyłam ludzi jadących rikszami (ciekawe, czy kiedyś i ja tak sobie pojadę) oraz jakąś rodzinkę robiącą sobie zdjęcia przy jednym z licznych pomników w tych okolicach. Standard. W końcu dotarłam na Pasaż Róży, gdzie prócz mnie było tylko kilka osób. I dobrze. 




W końcu stamtąd wyszłam, wrzucałam pierwsze zdjęcia na Instagrama i szłam ulicą Piotrkowską. Zobaczyłam antykwariat. Choć lubię takie miejsca, tym razem nie weszłam do środka. Dalej był już raz przeze mnie widziany pomnik Misia Uszatka, który jakaś dziewczynka głaskała niczym psa. To też typowe. 

Weszłam do sklepu z pamiątkami, choć na ogół omijam takie miejsca. Nie skusiłam się na notes z folklorystycznym motywem, choć tak bardzo mi się podobał. Zamiast niego kupiłam dwa najtańsze, płaskie magnesy na lodówkę, które zamierzałam dołączyć do listów. Tak, wciąż piszę listy. Wyszłam, szłam dalej i w pewnym momencie przeszłam na drugą stronę ulicy, bo z daleka zobaczyłam mural. O, taki.


Znajduje się on na przylegającej do Piotrkowskiej ulicy Roosevelta. 
I znów przeszłam na drugą stronę Piotrkowskiej, bo z daleka widziałam Stajnię Jednorożców. A oto i ona.


No i jednorożec. 


Oczywiście musiałam poczekać, aż pójdzie sobie w końcu te parę osób, które robiły sobie przy nim zdjęcia. 

I szłam dalej, choć w sumie nie widziałam już niczego ciekawego. I dotarło do mnie, że wciąż nie dopadło mnie znajome uczucie przebodźcowania pomimo tłumów na ulicy. W oddali widziałam Galerię Łódzką, ale zdecydowanie nie zamierzałam do niej iść.  Także w tył zwrot. W pewnym momencie szłam obok kilku zaparkowanych samochodów. I wtedy właśnie jakaś kobieta około czterdziestki spytała mnie po angielsku, czy można tu parkować. Nie wiedziałam, bo w końcu nie jestem tutejsza, ale odpowiedziałam "Yes". A ona się uśmiechnęła. 

Szłam i szłam. I co mam z tym przechodzeniem na drugą stronę ulicy? Jakaś starsza pani chciała mi za parę złotych sprzedać korale. Podziękowałam i poszłam sobie. Niedługo potem jakiś facet rozdawał na ulicy schłodzone piwa bezalkoholowe. Także tak sobie szłam i piłam. W smaku średnie moim zdaniem. 
W końcu załapałam się na kolejny mural. 


Potem już właściwie nie miałam żadnych przygód. Na szczęście tego dnia nikt nie rzucił do mnie tekstem "Da pani złotówkę". Szłam już na dworzec Łódź Fabryczna, choć do odjazdu busa do Piotrkowa została jeszcze jakaś godzina. A na dworcu robiłam w notatniku na smartfonie prywatne notatki, których nigdy nikomu nie pokażę oraz oczywiście kolekcjonowałam kolejne murale. W rezultacie miałam już chyba wszystkie z tego konkretnego miejsca.






I to tyle. Na następną wizytę w Łodzi chciałabym przeznaczyć więcej czasu, więc chętnie dowiem się, co jeszcze ciekawego można tam zobaczyć. Jakieś propozycje?












piątek, 28 czerwca 2019

"Bo wszyscy tak robią"


Bo wszyscy tak robią. Cztery słowa, na które mam niesamowitą alergię i które stanowią uzasadnienie dla czyjegoś postępowania. Najczęściej nie słyszę ich wcale z ust dzieci, które jeszcze wielu rzeczy nie ogarniają. Nie słyszę ich też z ust nastolatków, u których częste jest upodabnianie się w wyglądzie i/lub zachowaniu do rówieśników. Za to słyszę je z ust dorosłych. Właśnie, ludzi, którzy mogą już pewne rzeczy pierdolić, bo w końcu rodzice nie grożą im szlabanem na Ajfona. Ba, często to nawet nie są moi rówieśnicy, a ludzie znacznie starsi.

Uwaga, teraz się trochę zgrażynię, wybaczcie. Co najczęściej przychodzi mi na myśl, gdy słyszę te cztery słowa? Że uważasz, że nazywasz się Wszyscy. Że nie uważasz się za odrębną jednostkę mającą własne życiowe preferencje, plany na przyszłość. Że nie jesteś interesującą osobą. Że z pewnością nie będę miała z tobą o czym rozmawiać. Że jesteś debilem. Że nawet nie zadajesz sobie trudu, by usłyszeć własny głos, bo przecież łatwiej jest podążać za innymi.

Smutne jest to, że wielu ludzi przeżywa całe lub większość życia bez świadomości samych siebie. I często rzucają się w wir zajęć, byleby tylko nie myśleć, by zagłuszyć wewnętrzny głos. Bo jeszcze zaświta im w głowie, że coś im tu nie gra, że chcą przeżyć swoje życie inaczej niż większość. I zechcą w końcu coś zmienić. Nie twierdzę, że najlepiej byłoby pieprzyć wszystkie zobowiązania, ale nie wierzę, że nie możesz poświęcić choć kilku minut dziennie na to, by uwolnić swój wewnętrzny głos (ups, brzmię teraz jak jakiś coach) i dowiedzieć się w końcu, czego TY chcesz, a nie inni. Nie pierdol, że nie masz czasu, bo ten na wrzucanie na Twarzoksiążkę tych kiczowatych kartek z pozdrowieniami i życzeniami miłego dnia jakoś zawsze się znajdzie.

Znajdą się też tacy nieszczęśnicy, którym naprawdę współczuję, bo byli oni wychowywani według nieśmiertelnych słów brzmiących Co ludzie powiedzą. Wciąż postępują tak jak wszyscy, bo boją się tego, jak inni zareagują na ich odmienne zachowania. Bo przecież nie można się wychylać, bo to powoduje zamieszanie, a nawet awantury. Trzeba być grzecznym i dać się ponieść przez tłum. Chodzą do kościoła, płodzą dzieci, biorą kredyty, męczą się w pracy, w której stosowany jest mobbing, bo tak trzeba. I są bardzo nieszczęśliwi. To w sumie też mój przypadek, ale w porę udało mi się powstrzymać lawinę katastrof i nie podjęłam tak poważnych, nieodwracalnych decyzji.

Nie ma nic złego w lubieniu pewnych tradycji. Właśnie, WIESZ, że je lubisz, a to jest ważne. Więc tak czy siak, postępujesz w zgodzie ze sobą. Sama wprawdzie mam takie, z którymi dawno zerwałam, ale znajdą się i inne, bez których moja dalsza egzystencja na tym dziwnym świecie nie ma sensu. Nie będę z siebie robiła na siłę jakiejś alternatywnej buntowniczki, która we wszystkim jest na nie. W dalszym ciągu będę jednak namawiała innych do życia według siebie.

Chcesz przefarbować włosy na zielono, choć większość ludzi w twojej wsi preferuje zwyczajne kolory? Farbuj. Chcesz mieć czwórkę dzieci, choć większość ludzi w twoim otoczeniu uważa to za przesadę? Miej. Chcesz uczyć się angielskiego, choć większość znajomych preferuje mniej popularne języki? Ucz się. Masz pięćdziesiąt lat i chcesz w końcu zacząć na poważnie spotykać się z pewnym trzydziestolatkiem, ale ludzie na wsi będą gadać? Spotykaj się.
Nie daj sobie wejść na głowę.

wtorek, 4 czerwca 2019

Parę słów o bierzmowaniu


Na ogół nie poruszam tematów religijnych, bo wywołują one zbyt wielkie zamieszanie, kłótnie. Tak było chociażby kilka lat temu, gdy na pewnym rodzinnym spędzie stwierdziłam, że chrzest może być wtedy, gdy jest się go świadomym. Ale dziś i tak napiszę coś niecoś o bierzmowaniu.

Bierzmowanie nazywane jest sakramentem dojrzałości chrześcijańskiej. Mimo to w większości przystępują do niego gimnazjaliści i licealiści. Ludzie dopiero kszztałtujący siebie, własne poglądy w pewnych sprawach. Czy to nie paradoks? Dlaczego w ogóle to robią?

Jedni idą, bo znajomi też to robią, w kupie siła i inne utarte frazesy. Inni wiedzą, że prawdopodobnie zostaną czyimiś rodzicami chrzestnymi oraz wezmą kiedyś ślub kościelny. Jeszcze inni (to prawdopodobnie m mniejszość) są naprawdę wierzący, więc oczywiste jest, że do tego sakramentu przystąpią. Ostatnia grupa, o której wspomnę to ci zmuszani do tego przez rodziców, czego nie jestem w stanie pojąć.

Jak to było ze mną? Do bierzmowania  ostatecznie poszłam, choć podczas miesięcy je poprzedzających towarzyszyło mi morze wątpliwości. Nikt jednak nie powiedział, bym przemyślała to sobie, bym wycofała się, skoro mam wątpliwości i ewentualnie przystąpiła do bierzmowania później. Dla wszystkich było oczywiste, że do tego bierzmowania pójdę. Rodzina co niedzielę poruszała ten temat, a znajomi pytali, jakie trzecie imię sobie wybieram. W końcu porozmawiałam z kimś spoza tych grup. I usłyszałam, że bierzmowanie umożliwi mi bycie chrzestną. A przecież dobrze wiedziałam, że to i tak nie nastąpi.
Na bierzmowaniu wybrałam sobie imię, które na mojej liście figurowało jako drugie, bo pierwsze nie podobało się matce. Czyli dwukrotnie postąpiłam przeciwko sobie. A to nie był ani pierwszy, ani ostatni raz niestety.

Dla wielu bierzmowanie to sakrament pożegnania z kościołem. Nie każda z tych osób dokonuje apostazji, ale przestają odpierdalać ten cyrk. I dobrze, bo uczestniczenie w modlitwach, gdy się nie wierzy lub ma się wątpliwości jest nie fair wobec osób prawdziwie wierzących. Osobiście po bierzmowaniu chodziłam doo kościoła jeszcze przez parę lat, ale w końcu przestałam.

Dziś prawdopodobnie nie poszłabym do bierzmowania, nawet gdybym była szantażowana, a nie byłam, bo się nie buntowałam. W ogóle za mało stawiałam na swoim, a szkoda. A gdybym jednak poszła, to wzięłabym sobie to imię, które faktycznie chciałam.


sobota, 1 czerwca 2019

Usłyszeć swój głos #3


Od dziecka słyszałam, że istotne jest to, co ludzie powiedzą. Nie pytałam siebie jednak, co JA powiem. Nie myślałam, że to ostatnie może być ważniejsze. Mimo to zarówno na papierze, jak i kolejnych blogach pisałam to, co chciałam, choć czasem zastanawiałam się nad możliwymi konsekwencjami takiego stanu rzeczy.

Jakimś cudem wyrosłam na taką trochę buntowniczkę, indywidualistkę, która to pieprzy zasady rządzące współczesną blogosferą. Taką, która działa na tym polu po swojemu. Która nigdy nie korzysta z pomysłów na teksty podrzucanych czasem przez niektórych blogerów. Która czasem klnie, ale nie uważa, by przez to miała ubogi zasób słownictwa.

Może by sobie o tym wszystkim przypomnieć? Wrócić do pisania nawet na takie naprawdę trudne tematy? Nie patrzeć na to, co inni powiedzą? Oczywiście są rzeczy, o których nie chcę pisać dla kilkuset czytelników, ale niech to będzie MOJA decyzja. Czas na szaleństwa jak kiedyś. Czas na rozkręcenie bloga na nowo. Będzie zabawa, będzie się działo.


poniedziałek, 27 maja 2019

Czasem odechciewa mi się pisania bloga


Blog jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie uczę się wyrażania siebie i pisania tego, co myślę. Czasem jednak zastanawiam się, czy sobie nie odpuścić. Bo ludzie wyciągają dziwne wnioski i jestem zmuszona się tłumaczyć, może nawet przepraszać za to, co napisałam.

Swego czasu aż za dużo miejsca na blogu poświęciłam ludziom ograniczonym, którzy pierdolą jakieś szkodliwe bzdety bez pomyślunku oraz nie interesują się niczym ponad to z telewizji czy radia. Swoją drogą, już nie czepiam się o to ostatnie, bo każdy ma prawo interesować się tym, czym chce. W każdym razie ktoś pewnego dnia dodał komentarz o takiej mniej więcej treści, że wszystkich ludzi wrzuciłam do wora z napisem ciemnogród. Prawda jednak jest taka, że wciąż wierzę, że ciemnogród to jednak mniejszość, a większość jednak myśli. Naiwna ja? Może.

Innym razem moja kochana rodzinka bardzo przeżyła tekst, który był dość stary i traktował o świętach Bożego Narodzenia. Tak, ci ludzie pomyśleli, że piszę właśnie o nich. Prawda jednak jest taka, że inspirowałam się powszechnym narzekaniem Polaków w Internetach. Może powinnam była to zaznaczyć na początku/końcu, mój błąd. Ale czy wszystko muszę podawać jak na tacy? A w świętach nie lubię wszechobecnego terroru porządków.

Tych sytuacji było oczywiście więcej, ale pozwolę ich sobie nie przytaczać, bo są zbyt osobiste.

czwartek, 9 maja 2019

"Wiem, już widziałem/am to na Facebooku"


Często zastanawiam się, gdzie leży granica prywatności w Internetach. Czy warto być otwartą księgą, czy lepiej być choć odrobinę tajemniczą? Co zdradzić, a co zachować dla siebie i/lub bliskich osób? Jakie konsekwencje będzie miało ujawnienie tego czy owego?

Bloguję od ponad 9 lat. Oczywiste jest więc, że nie da się w tak długim czasie przemilczeć wszystkiego o sobie. W końcu te moje zapiski w dużej mierze są inspirowane życiem. Nie oznacza to jednak, że mam obowiązek zdradzania o sobie każdego możliwego szczególiku tutaj lub w mediach społecznościowych.

Gdybym miała dziecko, prawdopodobnie nie publikowałabym jego zdjęć. Gdy ktoś mi się z czegoś zwierza, oczywiste jest, że nie ląduje to nigdzie w Internetach, no chyba, że ta osoba koniecznie chce zaistnieć. Nie wyobrażam sobie też ludzi omawiających np. szczegóły mojego związku czy życia erotycznego. Przykładów rzeczy, o których nie zamierzam trąbić znajdzie się w sumie jeszcze więcej. Zdarzyło mi się jednak w ubiegłym roku zdradzić, że wygrałam książkę w konkursie, bo to w sumie nic takiego.

Nie chcę przy opowiadaniu o czymś rodzinie lub znajomym słyszeć Wiem, widziałem/am to na Facebooku. 

sobota, 4 maja 2019

Rozkminy na 100000 wyświetleń


I stało się. Parę dni temu liczba wyświetleń bloga przekroczyła sto tysięcy. Myślałam, że nie dożyję tego momentu. Serio. Ale stało się. No dobra, tych wyświetleń w rzeczywistości jest pewnie mniej, bo Blogger lubi zawyżać statystyki, ale tak czy owak po komentarzach widać, że jestem czytana.

Sto tysięcy w ponad pięć lat nie jest jakąś oszałamiającą liczbą. Niektórzy blogerzy przez ten czas dochodzą do co najmniej miliona wyświetleń. Ba, znajdą się tacy, którzy ten milion osiągają w rok. Jednak za każdym razem, gdy nachodzą mnie takie myśli, przypominam sobie, że przecież z nikim się nie ścigam. Inni blogerzy nie są dla mnie konkurencją, tylko dobrymi ziomkami, z którymi miło jest powymieniać opinie na tematy wszelakie.

Za każdym razem, gdy ktoś nieznajomy pisze do mnie na Messengerze czy innym ustrojstwie, że mam ciekawy styl pisania, mam ochotę mu odpisać, by przestał pierdolić, bo ciekawy styl to miałam kiedyś, a teraz ginę w tłumie blogerów uważających, że mają coś ciekawego do przekazania. Nie dowierzam też, gdy ktoś twierdzi, że pomogłam mu coś zrozumieć lub zainspirowałam go do czegoś. Może czas w końcu się pogodzić z tym, że komuś moja pisanina może się podobać i jakby tego było mało, mam jakiś wpływ na garstkę ludzi?

Łącznie bloguję od ponad 9 lat. Zdarzają się dni, kiedy to myślę, że już się skończyłam. Że już nie jestem w stanie nic nowego napisać. Aż tu nagle ni stąd, ni zowąd pojawia się pomysł na nowy tekst. I działam.



niedziela, 28 kwietnia 2019

Usłyszeć swój głos #2


Prawie sto tysięcy wyświetleń bloga. Nie jest to jakaś oszałamiająca liczba, skoro prowadzi się go od ponad 5 lat. Byłaby większa, gdybym wciąż pisała swoim charakterystycznym, oryginalnym stylem. Niestety nie da się do niego wrócić, a wszelkie próby ku temu byłyby śmieszne, mało autentyczne. Dlatego próbuję zdefiniować siebie na nowo.

Na przykład parę lat temu wróciłam do pisania pamiętnika, czy tam dziennika. A może właściwie pamiętniko - dziennika. Jest tam wszystko, co możliwe. Czasem jednak wstydzę się własnych myśli. Próbuję jednak być ze sobą szczera. Te rzygi słowne czasem pomagają, choć nie są to tak spektakularne efekty, o jakich czytałam swego czasu na paru blogach. Czasem boję się, że ktoś to kiedyś przeczyta, bo istnieje spore prawdopodobieństwo, że nie będę długo żyła.

Dobrze jest jednak wyrabiać swój styl pisania, choć nie wiem, czy obecnie wyróżniam się tak jak kiedyś. Wydaje mi się, że zlałam się z tłumem blogerów, którzy mają coś do powiedzenia lub tylko tak im się wydaje. To smutne. A może to tylko chwilowy kryzys?

piątek, 19 kwietnia 2019

Iść czy nie iść na wesele?


To już za kilka miesięcy. Na samą myśl robi ci się niedobrze, dostajesz ataku paniki, ewentualnie tracisz te ostatnie resztki sił życiowych, jakie jeszcze ci pozostały. Tak bardzo nie chcesz być na tej imprezie. Ale czy można po prostu ją pierdolić? W końcu gwiazda imprezy to rodzina. Teoretycznie najbliższa, a tak naprawdę kontakty między wami od zawsze nie układają się najlepiej. Na dodatek ten ktoś nie robi problemu z twojego ewentualnego braku na weselu. Problem za to ma inna osoba z rodziny, która nie chce o tym słyszeć. Masz iść, bo jak to będzie wyglądać. Nie rób wstydu!

Niestety wiesz, że w najbliższym czasie nie uda ci się wyprowadzić, bo zwyczajnie nie masz za co. Nie masz też gdzie uciec na czas imprezy. Czy jednak poddać się, zgodzić wbrew sobie? Przypominasz sobie jednak, że podjęłaś w życiu wiele decyzji ze względu na rodzinę i potem tego żałowałaś. I nie chodziło tylko o imprezy, ale o tym innym razem. W każdym razie chcesz w końcu postąpić w zgodzie ze sobą. W końcu masz swoje lata, więc chyba możesz? Chyba. Bo przyjęło się, że na imprezach musi być CAŁA rodzina. Chociaż ta najbliższa.

Czasem myślisz, że może by tak się zbuntować w razie pójścia jednak na to cholerne wesele, choć dawno nie masz 15 lat. Na przykład przefarbować włosy na nietypowy kolor i do tego założyć na imprezę czarną gotycką sukienkę. Zwłaszcza to ostatnie nie wypada, ale osiągnęli cel, mają cię na imprezie, więc niech spieprzają.

Czasem wyobrażasz sobie, że dobrze się bawisz, ale wiesz, że tak nie będzie, bo pamiętasz poprzednie imprezy. To niechciane proszenie do tańca. Te durne zabawy. Ten hałas. Niechciany alkohol. Ludzie mówiący coś do ciebie, choć za cholerę nie mogłaś ich usłyszeć, więc po co otwierali gęby? To chowanie się w łazience lub innym pomieszczeniu, byleby tylko nie być w centrum uwagi. Nikt nie zrozumie, jaką torturą jest taka impreza dla wysoko wrażliwej introwertyczki. A nie zawsze jest możliwość wyłączenia się z życia na kilka dni po niej.

Jesteś za tym, by żyć w zgodzie ze sobą, ale ta sytuacja jest naprawdę trudna.




piątek, 12 kwietnia 2019

Puk puk. Można?


Czy nie przeszkadzam może? Czy mogę napisać, co myślę o tym czy owym? A może lepiej się nie wychylać? Może lepiej nie zwracać na siebie uwagi? Może nie napisałabym niczego odkrywczego? Może się ośmieszę tylko?  A może jednak pisać?

Jest sobie blog, na który lubię zaglądać. Tak się składa, że jest on dość popularny. Chcę napisać komentarz pod ostatnim tekstem. Jestem jednak świadoma tego, że moje słowa przeczytają tysiące osób. Czy nie lepiej więc po prostu pozostać w roli cichej obserwatorki,  jak to najczęściej bywa? Bo mój komentarz pewnie niewiele wniesie do dyskusji. A dawno zrezygnowałam z anonimowości.

Jest sobie strona na Twarzoksiążce mająca na koncie sporo polubień. Jest ona oczywiście publiczna, w związku z czym moje opinie poznać mogą nie tylko ci, którzy ją polubili, ale i znajomi. Chcę się wypowiedzieć pod jednym z postów, ale nie wiem, czy aby na pewno chcę, by WSZYSCY poznali moją opinię. Czyżbym wstydziła się swojego zdania?

I w końcu mój blog. Blog, którego nie czytają tysiące, a najwyżej setki ludzi miesięcznie. Także wydawałoby się, że nie powinnam mieć oporów przed napisaniem tego, co zechcę. A jednak wciąż się waham przed wciśnięciem opublikuj. Gdzie się podziała moja dawna spontaniczność z początków tego bloga?

Na szczęście takie myśli nie towarzyszą mi codziennie. Ostatnio znów czasem wychodzę z cienia. Bo tak. Mam własne zdanie i będę je wyrażać. Ale lubię też tylko obserwować. Obie opcje są w porządku.




piątek, 5 kwietnia 2019

Nie myję okien dla Jezusa, ani nikogo innego


Spokojnie, nie będzie to wywód religijny, ale możliwe, że i tak wywołam małe zamieszanie. Nie będzie też tylko o myciu okien, bo byłoby zbyt nudno. W każdym razie faktem jest, że zbliża się Wielkanoc. Te dni, które niezależnie od bycia wierzącym, ateistą lub agnostykiem spędza się miło w gronie najbliższej rodziny. Niestety jakieś kilka dni wcześniej wybucha zamieszanie związane z wielkimi porządkami. Jakby nie było innych dni, by móc ogarnąć przestrzeń bez spiny.

Symbolem przedświątecznego ogarniania chaty jest mycie okien. Dlaczego tego nie robię? Po pierwsze, zwyczajnie nie ma to sensu zważywszy na zmienną wiosenną pogodę. Po drugie, pomimo życia na wsi zabitej dechami nie interesuje mnie zwiększanie widoczności w celu podpatrzenia, cóż to wyczynia jakiś Janusz mieszkający w pobliżu, bo mam ciekawsze rozrywki.

I oczywiście porządki. Nagle wiele osób rzuca się do ogarniania szaf i szafek, ścierania półrocznego kurzu z mebli, trzepania dywanów, mycia podłóg, szorowania wanny i zlewu... To na ogół domena kobiet, które w dodatku mają pretensje do reszty domowników o to, że ci mają czelność przez pięć minut obczajać, co tam u znajomych na Twarzoksiążce zamiast pomagać.

Na koniec te wszystkie matki, żony, siostry czy babcie są wykończone. A gdyby tak którąś spytać, po co to robią, pewnie odpowiedzi byłyby następujące: bo przed każdymi świętami tak się robi, bo wszyscy sprzątają. A nigdy nie pomyślą, że nie mają obowiązku, by tak zapierdalać.

niedziela, 24 marca 2019

Share Week 2019


Po raz pierwszy w wieloletniej blogowej karierze (huehue) bawię się w takie coś. Bo czemu nie? Wprawdzie od jakiegoś czasu czytam niewiele nowych blogów, ale za to mogę wspomnieć o tych, które śledzę bardzo długo.

Akcję wymyślił parę lat temu Andrzej Tucholski (swoją drogą, szacun dla niego, że chce mu się liczyć te setki głosów). Cieszy się ona sporą popularnością zarówno wśród bardzo znanych blogerów, jak i tych, którzy zaczynają lub wciąż nie mogą się przebić. Jak powszechnie wiadomo, można oddać swój głos jedynie na 3 blogi. Oto i one.

1. Lepiej myśleć niż nie.

Na bloga Bereniki trafiłam przypadkiem, gdy na twarzoksiążkowej grupie introwertyków zostały udostępnione introwertyczne wykresy (to chyba wciąż najpopularniejszy wpis na tym blogu). Wciągnęłam się i tak już zostałam. Jego nazwa to nie żaden clickbait lub inny chwyt mający przyciągnąć rzesze czytelników - naprawdę pobudza do myślenia. I to niezależnie od tego, czy Berenika bierze na tapetę jakieś psychologiczne zagadnienie, czy opowiada historię ze swojego życia. Naprawdę polecam.

2. Aniamaluje

Anię zna chyba każdy (lub prawie każdy), ale i tak uważam, że jej blog powinien się tu znaleźć. Podziwiam jej rozmach, w 3 miesiące jest w stanie napisać tyle tekstów, ile ja w rok (kiedy znajduje czas na sen?). I to nie jest żadne pitu pitu (w sensie teksty). Dzięki popularności swojego bloga Ania ma spory wpływ na społeczność Kraju Kwitnącej Cebuli. Może więc uświadamiać ją odnośnie ważnych spraw. Uważam, że robi to dobrze. I niech nie przestaje.

3. Riennahera

Swego czasu próbowałam rozkminiać, skąd mogła wziąć się taka, a nie inna nazwa tego bloga, ale w końcu się poddałam. W każdym razie się wyróżnia. Autorka bloga, Marta jest ruda, rzadko uśmiecha się do zdjęć i ma niesamowity talent do pisania nawet o totalnie niczym w niezwykły sposób, czego cholernie jej zazdroszczę. W sensie tego ostatniego jej zazdroszczę oczywiście. Ponadto pokazuje, że można być ogarniętym życiowo introwertykiem, czym zaprzecza durnemu mitowi.

A teraz lecę uzupełniać formularz zgłoszeniowy.



niedziela, 17 marca 2019

Usłyszeć swój głos spośród miliona innych


Trudno jest być sobą, gdy od dziecka słyszy się teksty typu patrz na innych, co ludzie powiedzą, nie można się kłócić, lepiej nie poruszać pewnych tematów i inne takie. Są wyjątki, kiedy faktycznie mają one sens, ale częściej upośledzają młodego człowieka. Albo nie ma on własnego zdania, albo stara się je ukrywać w obawie przed niezbyt pozytywnymi opiniami innych. Też to przechodziłam i... wciąż z tym walczę. Tak, nawet w ubiegłym roku napisałam tekst odnośnie myśli towarzyszących mi podczas tworzenia kolejnych na bloga. Chyba jeden z nielicznych, w których aż tak bardzo się odsłoniłam.

W czasach szkolnych, szczególnie w liceum, robiłam wszystko, by być cool. Starałam się fajnie ubierać, w telefonie zawsze miałam aktualne radiowe hity, takie tam. Ale ja nigdy nie byłam cool i większość moich rówieśników raczej była tego świadoma. Moje próby wtopienia się w tłum nie pomogły ani trochę. Zawsze jakoś odstawałam i nie pomyślałam, by zrobić z tego atut. Równolegle zaczęłam udzielać się na pewnym forum fanów Avril Lavigne. I tam przytakiwałam jego członkom. Tak, też z płyt Avril najbardziej lubiłam Under My Skin (a tak naprawdę The Best Damn Thing), hejtowałam najnowszy hit Rihanny (do którego tak naprawdę miałam neutralny stosunek) i na Lady Gagę mówiłam "zgaga" (choć od ładnych paru miesięcy byłam jej fanką). W końcu pewnego dnia przyznałam się do posiadania koszulki z tą ostatnią. I zaraz przeczytałam, że mnie pogrzało. Przytaknęłam. Ale jednak to już był jakiś przełom. Możliwe też, że do myślenia dała mi wypowiedź pewnej forumowiczki, która stwierdziła, że moje posty nie mają duszy. Cholera, miała rację. I tak oto powoli wyrabiałam sobie własne zdanie na tematy wszelakie.

Jednak najwięcej pola do popisu dał mi ten blog. To tu poruszałam tematy, które wręcz prosiły się o hejty, jednak jakimś cudem zbyt wielu ich nie było. A przecież od dawna nie jestem anonimowa. To tu zaczęłam w końcu wyłapywać swój głos spośród miliona innych. Tak, posiadam własne zdanie i nie zamierzam z nim całe życie chować się po kątach, choć na codzień daleko mi do osoby żebrzącej o uwagę. Ale nie każdy musi być wielce głośny, przebojowy. Słowo pisane też ma moc.

wtorek, 5 marca 2019

Gdybym miała córkę, to...


Ten temat w moim przypadku jest tylko takim gdybaniem. W końcu mam z tysiąc (jeśli nie milion) powodów, by nigdy nie zostać matką. No i dlaczego córka, a nie syn? No cóż, byłoby to bardzo prawdopodobne zważywszy na to, że pochodzę z mocno sfeminizowanej rodziny, szczególnie ze strony matki. Ale nie przyszłam tu po długiej przerwie, by rozwodzić się nad swoim drzewem genealogicznym. Gdybym miała córkę, to...

...nie ochrzciłabym jej.

Tak, dobrze czytacie. Dałabym jej wybór, którego większość z nas niestety nie miała i mieć nie będzie. Jaki sens ma sakrament, którego nie jest się świadomym i nie wie się, z czym się on wiąże, bo żyje się zaledwie kilka miesięcy? Jeśli moja córka zechce po latach go przyjąć, nie będę protestować. Ale niech to będzie JEJ decyzja. Zaraz pewnie spytacie się, co na to partner. No cóż, jestem już w takim wieku, kiedy to dobieram go sobie m.in. na podstawie podobnych życiowych preferencji. Niezbyt to romantyczne, ale ważne w chuj. Nie zamierzam potem płakać na jakimś anonimowym forum, że mąż chce ochrzcić dziecko, a ja nie. Takie i inne ważne kwestie omawia się PRZED ślubem, a najlepiej jeszcze nawet przed zaręczynami.

...nie zmuszałabym jej na siłę do zwierzeń.

Zapewniłabym ją jednak, że może do mnie przyjść z każdym możliwym problemem, a ja nie będę od razu wydawać osądów. I wspólnie popracujemy nad rozwiązaniem. W innym wypadku pewnie będzie się bała mi cokolwiek powiedzieć, a to nie o to chodzi.

...w wypadku prześladowania w szkole stanęłabym po jej stronie.

Nie szukałabym winy w niej sugerując na przykład, by przestała się czymś tam wyróżniać. I zmiana szkoły jak najbardziej wchodzi w grę, ale w pierwszej kolejności zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, by to ci skurwiele opuścili ją jako pierwsi.

...szanowałabym jej tajemnice.

Czyli żadnego przeglądania pamiętników, telefonu, maili... W końcu do dziś pamiętam, jak matka na moich oczach spaliła mój pamiętnik, bo dwunastoletnia gówniara śmiała myśleć o czymś, co się rodzicom nie podobało. Takie traumy zostają z młodym człowiekiem bardzo długo.

...pozwalałabym jej na eksperymenty z wyglądem.

Lata nastoletnie są najlepsze do tego. Niech farbuje włosy nawet na zielono, niech walnie sobie kolczyk w nosie. Czemu nie? Niech korzysta, póki może. W dorosłym życiu nie zawsze będzie mogła tak szaleć, bo niektóre miejsca pracy mają niestety pewne wymogi co do wyglądu. No chyba, że zostanie świrniętą (w pozytywnym sensie) artystką :)

...powiedziałabym, że ma prawo odmówić...

...seksu chłopakowi, zostawania jako jedyna po godzinach pracy, bycia dotykaną nawet przez członków najbliższej rodziny, robienia prac domowych za znajomych, wyjawiania najskrytszych tajemnic komukolwiek...

...nie rzucałabym tekstów typu co ludzie powiedzą, patrz na innych.

Mało tego, zachęcałabym ją do samodzielnego myślenia.

To wszystko brzmi cholernie utopijnie, nieprawdaż? :)