czwartek, 27 grudnia 2018

Podsumowanie łódzkiej przygody #2



Miałam być częściej w Łodzi, lepiej poznawać to miasto, zaprzyjaźnić się z nim może. Jednak jak wyszło? Nie tak, jak chciałam. Może 2019 rok będzie pod tym względem lepszy? Zobaczymy. W każdym razie w 2018 roku stolicę swojego województwa odwiedziłam zaledwie 3 razy. I jak to podsumuję?

Przede wszystkim skupiłam się na foceniu kolejnych murali, które mogliście już widzieć zarówno tutaj, jak i na Instagramie. Murale życiem. Chcę złapać je wszystkie. Może kiedyś to mi się uda?

Zaliczyłam jedno z tych miejsc, które koniecznie chciałam zobaczyć. Mowa o herbaciarni Kocie Oczy na ul. Piotrkowskiej. Polecam ją miłośnikom ciszy i kotów.

W porównaniu z rokiem poprzednim widziałam niewiele parków i to tak tylko przez chwilę. Mam nadzieję, że w przyszłym roku to się nadrobi, bo uwielbiam takie miejsca.

Podjęłam się wyzwania, które chciałam ogarnąć już w poprzednim roku. Mowa o przejściu całej ulicy Piotrkowskiej. Nie dość, że mi się to nie udało, to mało brakowało, bym nie wróciła do domu, a była to kwestia zaledwie paru minut. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

Po długiej przerwie widziałam Manufakturę, gdzie o każdej porze dnia są dzikie tłumy, także zbyt wiele czasu tam nie spędziłam.

Obie z M. miałyśmy częściej się widywać i poznawać kolejne zakamarki Łodzi, co za bardzo nie wyszło, ale jeszcze to nadrobimy w 2019.

Wciąż nie poznałam nocnego życia Łodzi (np. koncerty), ale mam nadzieję, że to się kiedyś zadzieje.

Wiele osób polecało mi Cafe Verte i kto wie, może kiedyś się tam zjawię?

sobota, 15 grudnia 2018

Własny pokój



W pewnym wieku niemal każdy o nim marzy. I nie każdemu będzie dane go mieć. Własny pokój. Jest on potrzebny każdemu, a nie tylko nastolatkowi mającemu rozpierdol wewnętrzny z weltschmerzem na czele.

Tutaj można marzyć, o czym się chce. Być tym, kim się chce. Rozwijać swoje pasje. Wypisać w pamiętniku wszelkie emocje, każdą niewypowiedzianą kurwę i każdego chuja. Patrzeć przez okno na piękny zachód słońca. Snuć plany na przyszłość i zastanawiać się, jak je zrealizować. Marzyć. Śnić.

Takie tylko nasze miejsce, gdzie mało kto ma prawo wstępu, bo znajdują się tu rzeczy zbyt osobiste. I czasem chcemy zostać sami z naszą radością, bólem, rozpaczą. Własny pokój.

sobota, 1 grudnia 2018

O upośledzeniu społecznym



Nie pamiętasz, kiedy i gdzie to konkretnie się zaczęło. Może w dzieciństwie, w domu? Ewentualnie w czasach szkolnych? W każdym razie wiesz, że to totalnie utrudnia życie. Po częstym jego analizowaniu (taa, coś nowego) uznajesz ten przypadek za upośledzenie społeczne.

Widziałaś kiedyś swoje zdjęcia z komunii. Na wielu z nich masz głowę w dół. Czy już wtedy marzyłaś o tym, by choć przez chwilę być niewidzialną? A jeśli tak, to dlaczego?

W szkole marzysz o tym, by być jedną z tych gwiazd, które występują na akademiach, ale wiesz, że tego nie osiągniesz chowając się przed ludźmi. W końcu, w gimnazjum zaczynasz śpiewać w szkolnym chórze, a nawet kandydujesz do samorządu szkolnego. I pojawia się też trochę innych okazji do występów. Nic z tego, to nie mija. Nie omijasz również żadnej szkolnej dyskoteki, co nie sprawia jednak, że jesteś kimś lubianym, szanowanym. W tym okresie masz jeszcze nadzieję, że to minie, że z tego zwyczajnie wyrośniesz, ale jednak nie. Upośledzenie społeczne wciąż trzyma się mocno.

Przychodzi liceum. I tam również jesteś nieśmiała, wstydliwa. Śpiewasz w szkolnym chórze, ale stoisz gdzieś na końcu. I tylko raz sama odśpiewujesz zwrotkę jakiejś piosenki i ludzie się zachwycają. Tak to nadal chowasz się przed ludźmi. Masz niewielu znajomych, a gdy zapraszasz trochę osób na swoją osiemnastkę, prawie nikt nie przyjeżdża.

Przez cały okres szkolny masz nadzieję, że nikt nie weźmie cię do odpowiedzi i to niezależnie od stanu swojej wiedzy. Jednak czasem to się dzieje i wtedy się trzęsiesz.

Podczas rozmów o pracę wielokrotnie ponosisz klęskę, bo widać, że się wahasz, stresujesz, a przecież potrzeba ludzi przebojowych, energicznych, chętnych do pracy w grupie. I pozamiatane. Twoje upośledzenie społeczne wciąż jest bardzo widoczne.

Internet jest twoim jedynym oknem na świat. To tu poznajesz "swoich" ludzi. I jakoś to idzie.

środa, 14 listopada 2018

Ta od czarnego bloga



Blada skóra. Czarne lub brązowe włosy. Zielone oczy. Co z nich wyczytasz? Drobna postać, cała na czarno lub choć w jednym ubraniu w tym kolorze. Wiecznie zamyślona. Myśląca za dużo. Często lubiąca ten stan. Składa się głównie z myślenia.

Mieszka na wsi, co sobie ceni, bo nie nadaje się do miejskiego życia. Za dużo tam bodźców. W mieście szybko się zużywa, bo jest wysoko wrażliwą introwertyczką. Lubi spacery i snucie marzeń, refleksji na łonie natury.

Codziennie sporo czasu poświęca na pisanie, ale większości ze słów nabazgranych czarnym długopisem nigdy nikomu nie pokaże. Bo lubi mieć coś tylko dla siebie. I nigdy nie zrozumie osób totalnie obnażających się w Internecie. Gdy wybiera się do najbliższego miasta, zawsze zabiera ze sobą zeszyt i długopis. Tak na wszelki wypadek, gdyby była okazja, by coś zapisać. Ale i tak najczęściej pisze coś jednak na smartfonie, a po paru godzinach w końcu przepisuje do zeszytu. Bo papier jednak jest trwalszy.

Dąży do samopoznania. Jako, że przeżyła dopiero prawie 26 lat, wie, że jeszcze wielu rzeczy o sobie nie wie. Ale się dowie, o ile będzie jej dane jeszcze trochę pożyć.

Nie ogląda telewizji. Nie wie, co aktualnie jest na topie. Nie rozumie, jak można jarać się życiem jakichś celebrytów.

W tłumie raczej nie zwrócisz na nią uwagi. No chyba, że pomaluje usta ciemnoczerwoną szminką. Może ją o coś zagadasz, a może i nie.

Taka zwyczajna. Jak wiele kobiet. A może i nie? W każdym razie to ta od czarnego bloga.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Q&A #2



Wygląda na to, że powoli odblokowuję się twórczo. Znów mam sporo pomysłów na bloga, które zamierzam oczywiście jak najszybciej zrealizować. Ewentualnie niektórym z nich pozwolę trochę się uleżeć, dojrzeć. Tak czy owak, w międzyczasie już po raz drugi zapraszam Was do zadawania mi pod tym postem przeróżnych pytań, na które odpowiem w kolejnym. Enjoy! :)

wtorek, 6 listopada 2018

Pociąg do pisania



Kiedy to wszystko się zaczęło? Prawdopodobnie w którejś z wczesnych klas podstawówki. Ledwo nauczyłam się składać litery w słowa, a już coś pisałam. Czasem wystarczała jakakolwiek kartka papieru lub zeszyt niewielkich gabarytów, bym tworzyła opowiadania na podstawie obejrzanych seriali lub przeczytanych książek. No, właściwie nazywałam to książkami, z czego dziś się śmieję. Jeden rozdział mieścił się na jednej stronie i zawsze kończył się happy endem, co również z perspektywy czasu było zabawne. W późniejszych latach zanosiłam swoje opowiadania o już zupełnie innej tematyce na szkolne konkursy. Nigdy nie byłam najlepsza, ale zdobywałam miejsce na podium i jakąś nagrodę książkową.

Jednak większości z tego, co pisałam nie chciałam nikomu udostępniać. Ot tak pisałam tylko dla siebie, do szuflady. Jednak niestety moje twory po krótszym lub dłuższym czasie przestawały być tajemnicą, bo natykał się na nie ktoś z rodziny. Byłam wtedy zawstydzona. Niestety podobny los spotykał dzienniki, które zaczęłam w tym czasie pisać. A byłam w nich do bólu szczera. I potem były niefajne sytuacje ze spaleniem jednego z nich przez matkę na czele. Jednak pisałam je nadal. Przestałam na jakiś czas, gdy rozpoczęłam swoją przygodę z blogowaniem.

A blogować zaczęłam na legendarnym Onecie [*]. Mój pierwszy blog nie był znany nikomu z wyjątkiem mojej kumpeli, ale o kolejnych wiedziało więcej osób. Na którymś z kolei pisałam o różnych szkolnych wydarzeniach i czasem wynikały z tego powodu drobne nieporozumienia ze znajomymi. W końcu zaczęłam prowadzić taki, o którym nie mówiłam nikomu. Bardzo się tam uzewnętrzniałam, zastępował mi pamiętnik. Niestety ktoś go znalazł i zrobiła się afera. I tak jeszcze kilka razy, choć często zmieniałam adres. W końcu przeniosłam się na Bloggera. I tak pozostało do dziś. Niechcący sprawiłam, że również o istnieniu aktualnego bloga dowiedzieli się znajomi, jednak ostatecznie stwierdziłam, że nic takiego się nie stało, a nawet założyłam fanpejdża na Twarzoksiążce, na którego można wejść nawet z mojego niby prywatnego profilu.
W międzyczasie wróciłam do prowadzenia papierowych pamiętników.

Co roku w sierpniu kupuję co najmniej kilka zeszytów z ładnymi okładkami, bo właśnie wtedy jest ich spory wybór we wszelkich marketach i nie tylko. Oczywiście wykorzystuję je na zapiski, których nigdy nie pokażę nikomu. Dzień bez wypisywania się tamże jest dniem straconym. Tam zapisuję też kolejne pomysły na bloga.

Mój pociąg do pisania czasem wzrasta, czasem maleje, ale jest. To moja codzienność i pasja. Może kiedyś napiszę książkę? Mam tylko problem z tematyką, która ciągle się zmienia :)

piątek, 26 października 2018

Błędy, które popełniam jako blogerka



Z moich niektórych tekstów można wywnioskować, że mam gdzieś zasady rządzące współczesną blogosferą. Jednak nie do końca tak jest. Chciałabym w końcu być czytana przez większe grono osób, może nie zaraz dziesiątki/setki tysięcy, ale dobrze byłoby widzieć tu nowe twarze. Co robię źle i wciąż się na tym przyłapuję?

1. Nie odwiedzam innych blogów.

To jest podstawa podstaw, a nie siedź w kącie, a znajdą cię. Bo niekoniecznie znajdą. Jeśli jakiś tekst u kogoś mnie zainteresuje, dobrze by było zostawić choć krótki komentarz, zaznaczyć swoją obecność. Być może potem ta osoba pojawi się u mnie i tak powoli buduje się grono czytelników.

2. Dłuuugie przerwy.

Nie muszę zaraz publikować nowego tekstu codziennie, ale miesiąc, dwa przerwy to już przesada. A tak mi się zdarzało. Mam sporo pomysłów, więc czemu by ich nie wykorzystać?

3. Za dużo myślę.

Niby to akceptuję, bo taka już moja natura, ale w blogowaniu trochę przeszkadza. I tak czasem zaplątuję się w tych myślach, że pomysł na tekst, który uznałam za świetny, nagle wydaje mi się totalnie bez sensu. I szkoda, że potem kończy jako szkic, często dożywotnio.

sobota, 20 października 2018

Życie po banie



Wyobraź sobie, że jest ktoś, kto ma sporego fanpejdża na Twarzoksiążce, a znajomi ciągle udostępniają jego posty. Z początku myślisz, że są to jakieś fikcyjne przygody jakiejś nieistniejącej dziewczyny z najbliższego miasta, ale jednak nie. Ona istnieje naprawdę. I super, bo długo zastanawiałaś się nad tym, czy ktoś prócz ciebie z twoich okolic zajmuje się pisaniem czegoś. Wsiąkasz w te napisane ze sporą dozą humoru opowieści na mniej więcej rok. I chcesz więcej. A gdy autorka fanpejdża decyduje się na założenie grupy, również na Twarzoksiążce, natychmiast do niej dołączasz.

I tak sobie tam siedzisz przez półtora roku. Są tam tematy poważne i błahe. Czasem się udzielasz, a innym razem jesteś cichym obserwatorem. Nie zawsze jest tam kolorowo, ale mimo wszystko odnosisz wrażenie, że znalazłaś swoje miejsce w tych całych Internetach. Że możesz sobie przeklinać i nawet dla jaj kaleczyć polszczyznę i nikt za to nie wlepi ci bana. I ogólnie można pisać o wszystkim, wyluzować. A przynajmniej tak ci się wydaje. Ale w pewnym momencie czujesz, że to już nie jest to miejsce. I pod swoimi postami czasem otrzymujesz komentarze, które bardzo cię dotykają, bolą. Więc natychmiast kasujesz wątek.

Pewnego dnia ktoś (bo nie wszyscy są przeciwko tobie) informuje cię o tym, że... zostałaś zbanowana. Ale jak to? Co takiego zrobiłaś? Kasowałaś swoje posty. Do tamtej pory nie spodziewałaś się, że z takiego błahego powodu można wylecieć z grupy. Jakbyś była jedyną osobą, która tak robi. Bo najlepiej przyjmować krzywdzące komentarze, nieprawdaż? Chuj z twoimi uczuciami. Najlepiej dać po sobie jechać na maksa. Kto dopierdoli najbardziej, takie tam.

Parę dni później piszesz na Messengerze wiadomość z prośbą o przywrócenie na grupę. Najwyraźniej jesteś cholerną masochistką, skoro pomimo paru nieprzyjemnych sytuacji chcesz wrócić, a co najmniej kilkadziesiąt osób nie czeka na ciebie z otwartymi ramionami. Wiadomość nie spotyka się z żadnym odzewem. Długo po tej sytuacji piszesz żalposta odnośnie tej sprawy na innej, bardziej przyjaznej grupie. Okazuje się, że sporo osób stamtąd go widziało. Uznajesz, że trudno, chuj z tym.

W końcu poddajesz się. Już nie podejmujesz prób powrotu na grupę. I myślisz sobie, że trzeba było zrobić jakieś świństwo, by faktycznie zasłużyć na bana, na przykład wynosić posta poza grupę, obgadywać gdzieś jej członków... Jednak nie jesteś aż taką suką. I niektóre osoby tam naprawdę lubiłaś lub chociaż akceptowałaś.

I chyba powoli godzisz się ze swoim pierwszym w życiu banem. W końcu są inne grupy (na których widzisz czasem te fajne osoby stamtąd) czy miejsca, gdzie udzielasz się pod nickami, o których niepowołane osoby nie mają pojęcia. I przecież masz pewne sprawy do ogarnięcia, a bycie na bieżąco z życiem grupy zajmowało sporo czasu. Naprawdę istnieje życie po banie.

poniedziałek, 8 października 2018

Coś niecoś o myśleniu



Myślę, więc jestem. Wprawdzie te słowa jako pierwszy powiedział Kartezjusz, ale uważam, że są też tak bardzo moje. Odnoszę wrażenie, że składam się głównie z myślenia. Myślenia za dużo. Nie walczę z tym. Akceptuję to. Tak już jest i tyle.

Dobrze by było jakoś to myślenie spożytkować. W związku z tym pisałam multum blogów, aż parę lat temu skończyło się na tym. I jeszcze jest pamiętnik pisany codziennie. Większość myśli w nim zawartych nigdy nie ujrzy tutaj światła dziennego. Wiem, że teraz nawet najskrajniejszy introwertyk może stać się totalnym ekshibicjonistą w sieci, ale podziękuję.

Myślenie, zwłaszcza w nadmiarze, niekiedy szkodzi. Nic więc dziwnego, że wiele znanych mi osób od niego ucieka w liczne zajęcia. W końcu po co tworzyć sobie kolejne problemy? Jednak myślę, że dobrze by było choć przez parę minut zastanowić się nad tym, co zrobić, by życie było choć trochę mniej chujowe. Bo nie na wszystko mamy wpływ, ale na coś zawsze.

wtorek, 25 września 2018

Jak wyróżnić się w blogosferze?



Ostatnio chciałam w końcu wrócić do pisania o książkach lub przynajmniej jednej książce, która dopiero przy drugim przeczytaniu w jakiś sposób mnie poruszyła, a nawet sprawiła, że poleciało trochę łez. Niestety popełniłam typowy błąd: przejrzałam recenzje na lubimyczytac.pl i po niedługim czasie zaczęłam przyłapywać się na myśleniu tak jak ich autorzy. A przecież miałam przedstawić moje i tylko moje poglądy. Miałam jak zawsze się wyróżnić jakoś.

Właśnie, wyróżnianie się. Czy jest warunkiem koniecznym w blogosferze? A może można się bez tego obyć i pogodzić się z tym, że istnieją ludzie, którzy myślą podobnie? A może dobrze byłoby znaleźć jakiś złoty środek? I w ogóle co można rozumieć przez wyróżnianie się? Pisanie na tematy kontrowersyjne? Niee, to stary i sprawdzony sposób. Pisanie oryginalnym stylem? O, to już prędzej podpięłabym pod tę definicję.

Kiedyś to miałam. Taki niepowtarzalny styl, po którym było widać, że to ja, a nie ktoś inny. I nie była to tylko moja opinia. Nie potrafię już niestety do niego wrócić. Czy oznacza to, że zlałam się totalnie z szarą masą? Nie do końca. Jednak tęsknię trochę za tamtą mną. Obecna ja również ma sporo do przekazania, jednak tamtym dawnym stylem przyciągałam tu więcej osób niż obecnie. I byłam odrobinę zabawniejsza.

Na pewno im mniej zaglądam na wszelkie portale, tym prędzej jestem w stanie napisać coś bardzo mojego. Wyróżnianie się na siłę nie jest moją bajką. Nie ma tu noszenia jakichś dziwnych ciuchów, których nie lubię, czy kręcenia tyłkiem. Kontrowersyjne tematy czasem się pojawią, ale ostatnio jestem za jakąś taką większą delikatnością, co nie oznacza, że już nigdy nie padnie tu jakaś kurwa. I życie toczy się dalej.

środa, 19 września 2018

Trochę przemyśleń o jesieni



Jesień. No kto by pomyślał, że się zbliża? Przecież pogodę mamy typowo letnią. I wiecie, co? Przed nami jeszcze wiele ciepłych dni. Niepotrzebnie więc ostatnio wygrzebałam szaliki i rękawiczki z dna szafy. Jeszcze długo nie będą mi one potrzebnie. Porównuję tę jesień z jesienią 2016 - oj, było trochę zimno. Marzłam tamtego października podczas zwiedzania Krakowa i potem czekania na koncert Delain w tym mieście. I padało.

W moim prywatnym języku nie istnieje taki termin jak jesienna melancholia. Melancholijna jestem z natury i wszelkie rozkminy dotyczące sensu życia dopadają mnie dość często. Po co? Na co? Nie wiem, ale tak po prostu jest. To samo z depresją sezonową. U mnie nie jest sezonowa. Jest stała. Ostatnio znów próbuję terapii i leków. Nie wiem, czy kiedykolwiek ten stan się zmieni, ale próbuję jakoś poukładać swoje wnętrze.

Lubię kolorowe liście, swetry (w moim przypadku luźne, dwa rozmiary za duże), brak upałów, ciepłą herbatę, siedzenie pod kocem z książką i takie tam. Może więc ta jesień będzie fajna?

czwartek, 13 września 2018

Pasja i pieniądze



Niektórzy blogerzy i youtuberzy słyszą czasem następujące pytanie: po co od miesięcy/lat robią to co robią, zadają sobie sporo trudu, by jakoś fajnie to wyszło, skoro nie zarabiają na tym. Czyżby w dzisiejszych czasach nie liczyła się pasja, tylko piniondz? A jak nie ma tego piniondza, to nagle to, co robisz (cokolwiek, co po prostu sprawia ci przyjemność) jest nieważne? Nie zgadzam się.

Tego bloga prowadzę od prawie pięciu lat i nie zarobiłam na nim nawet złamanego grosza. Przez ten okres co najmniej kilkakrotnie wytykano mi odstawanie od współczesnych standardów, takich, które prawdopodobnie dałyby mi fejm i hajs. Pomyślmy...na razie obecny wygląd bloga mnie satysfakcjonuje.

Fejm... no cóż, chciałabym, by moje słowa docierały do większej ilości osób, ale czy nagły zalew tysięcy owych (po dziś dzień jest to miejsce dość kameralne) nie przerósłby mnie? Czy faktycznie chcę tej całej sławy? I nie wiem, czy jestem odpowiednio uodporniona na hejty, których wybitnie niewiele otrzymywałam. Oraz czy dałabym radę jeździć na tłumne konferencje blogerów. Ja i tłumy? Bitch, please.

No i zarobki. Czy w takim wypadku pisanie by mi nie spowszedniało? Czy nie stałabym się niewolnikiem jak niektórzy? A może czekałoby mnie wypalenie zawodowe? Czy przepraszałabym za tygodniową przerwę, choć obecnie jest dla mnie czymś normalnym?

Na dzień dzisiejszy pisanie to moja pasja. I mam nadzieję, że tak zostanie, niezależnie od tego, czy fejm i piniondz będą się zgadzały, czy nie. Kocham to miejsce. Kocham blogosferę. Kocham niektórych tworzących ją ludzi. A powyższych rzeczy na razie nie zamierzam sprawdzać.

wtorek, 4 września 2018

Stałe elementy mojego blogowania



Czasem na blogu muszą nastąpić zmiany. To normalne, w końcu sami wraz z upływem czasu nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, co na początku jego pisania. Ja na przykład dziś nie poruszyłabym niektórych tematów sprzed paru lat, bo zdążyły przez ten czas się zdezaktualizować. Nie oznacza to jednak, że zaraz je usunę, bo dobrze jest zaobserwować zmiany, drogę, jaką przeszłam przez te wszystkie lata, by wiedzieć to, co dziś wiem. Jednak na tym blogu pewne rzeczy pozostają niezmienne i dobrze. Dziś właśnie o nich. No to o czym mowa?

1. Czerń.

Kolor, który według paru osób nie przyniesie temu blogowi popularności, a wręcz przeciwnie - odstrasza potencjalnych czytelników. Może tak, może nie, ale faktem jest, że jakoś z tą czernią swego czasu było tutaj więcej osób niż obecnie. Bo mój styl pisania, wówczas podobno niepowtarzalny (dziś już nie potrafię tak pisać), się podobał.
Ponadto otrzymywałam wiadomości, że ta czerń jest spoko. Na dzień dzisiejszy nie zamierzam rezygnować z tego koloru. Bo kto powiedział, że każdy blog musi być biały jak moja skóra, z szablonem z gatunku profeszynol? Zresztą chyba nie jestem w tym momencie gotowa na zalew tysięcy zamiast setek czytelników. Czerń jest super. Lubię ją.

2. Ludzie.

Jedni przychodzą, drudzy odchodzą, co zresztą ma też miejsce w moim realnym życiu. Cieszę się, że tu są. Że czasem zgadzają się z tym, co napisałam, a czasem nie i potrafią zarówno jedno, jak i drugie stanowisko ciekawie uargumentować. Ich komentarze często zmuszają mnie do refleksji. Mądrych mam czytelników. Tak, wiem, po raz drugi to tutaj piszę.

3. Brak hejtu.

To aż dziwne, bo przecież niektóre poruszane przeze mnie tematy mogłyby prowokować hejterów do ataku. Jednak w całej historii tego bloga nic takiego nie miało miejsca, co mnie bardzo cieszy. Ludzie tu umieją się zachować.

4. Wulgaryzmy.

Bo czasem, kurwa, nie da się inaczej. Ale też bez przesady, nie nadużywam ich, bo kilka użytych w jednym zdaniu brzmi komicznie. Ktoś jakiś czas temu zasugerował mi, że to właśnie przez nie nie wybiję się na blogu. Uświadomiłam jednak tej osobie, że znani blogerzy też czasem przeklinają - w końcu tekst musi budzić emocje, by się klikał.

niedziela, 2 września 2018

Jak urządzić dramę na grupie?



Istnieje spore prawdopodobieństwo, że żadna lub prawie żadna grupa na Twarzoksiążce licząca więcej niż tysiąc osób nie ustrzegła się przed dramą. A przynajmniej żadna z tych, w których pisząca te słowa się udziela. Niektórzy nie mogą żyć bez nich, wręcz są one dla nich niczym tlen. Cóż począć w takiej sytuacji? Jak stworzyć porządną dramę? Weteranka grup właśnie naucza. I nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne wcielenie tych rad w życie. No to jazda!

1. Sposób stary jak świat, np. tematy religijne.

Chociażby zarzuć wątek typu jak to u was jest z wiarą. I wystarczy, serio. Poczekaj na ciekawe rozmowy.
- Bóg istnieje.
- A właśnie, że nie.
- A właśnie, że tak.
- To w takim razie istnieje też UFO.
- Pierdol się, leszczu.


2. Donosicielstwo.

Prędzej lub później ktoś na grupie walnie jakieś szczere wyznanie. Takie, które spaliłoby go w oczach pewnych osób. Znasz te osoby? Krok pierwszy: porób screeny. Krok drugi: wyślij je do tychże osób. Krok trzeci: czekaj na rozwój wypadków. Krok czwarty: daj się zdemaskować i zbanować.

3. Odwal coś naprawdę głupiego.

Np. pokaż, co tam masz między nogami. Takie zachowanie ma korzenie w czatach, a na grupie będzie bardziej spektakularne. Gwarantuje ono wprawdzie bana, ale i też dożywotnią (nie) sławę.

4. Tylko ja mam monopol na prawdę.

Autentyk z pewnego anglojęzycznego forum, ale czemu nie mógłby też przyjąć się na grupie? Pewna osoba postanowiła wiele lat temu pożegnać się z karierą muzyczną, z czym niektórzy fani nigdy się pogodzili lub jednak tak, ale w dalszym ciągu lubią wspominać, jaką ten ktoś miał charyzmę, talent, świetny wygląd. A Ty możesz non stop w każdym wątku powtarzać, że to nieprawda i jeśli ktoś nie podziela Twojego zdania, to jest głupi, naiwny, nie wyrósł jeszcze z mentalnej piaskownicy i w ogóle to Twoje twierdzenie powinno być uznane za powszechną prawdę, bo taka jest. Gwarantowany ban.

środa, 29 sierpnia 2018

Niepowtarzalni blogerzy



Kiedyś zdarzało mi się tutaj narzekać na brak oryginalności w blogosferze. Jednak od czasu do czasu trafiałam na prawdziwe perełki. To będzie długi tekst. Tekst o paru blogerach, których szczególnie zapamiętałam. Nie były to jakieś fejmy z tysiącami lajków (w ogóle tylko jedna spośród tych osób prowadziła kiedyś fanpage), ale co z tego? Nie użyję ich imion, czy nicków, choć być może (a raczej ze sporym prawdopodobieństwem) ci, którzy czytają tego bloga od początku lub prawie, zorientują się, o które osoby chodzi.

Najbardziej wryła mi się w pamięć pewna dziewczyna, młodsza ode mnie o kilka lat. Spokojnie godziła ona bujne życie blogowe (pod jej tekstami często miały miejsce dyskusje na co najmniej sto komentarzy!) z byciem wzorową uczennicą. Już jako nastolatka miała skrystalizowane lub dopiero kiełkujące poglądy odnośnie spraw, którymi ja w tym wieku kompletnie nie zawracałam sobie głowy. To dzięki jednemu z jej tekstów dowiedziałam się, że zaliczam się do, wbrew pozorom, dość licznego grona introwertyków. Poruszała także m.in. tematy wiary, psychopatów, wegetarianizmu, feminizmu... Ktoś może dziwić się, że z bloga jakiejś siksy wynosiłam wartościową wiedzę, ale tak właśnie było. Czasem też zastanawiała się ona, co by było, gdyby ktoś z jej rodziny lub bliskich znajomych go odkrył, ale spójrzmy prawdzie w oczy - sama się w pewnym stopniu podkładała. W końcu nie tylko zdradziła swoje imię czy zamieszkiwane wówczas województwo, ale i nazwisko oraz sporo faktów nie tylko o sobie, ale także o rodzinie. Mało tego, opisywała szczegółowo pewne sytuacje dziejące się w szkole. No i zdarzyło jej się wrzucić selfie. Pomimo tego wszystkiego żadna z niepowołanych osób nigdy nie odkryła bloga i to właśnie najbardziej intryguje mnie do dnia dzisiejszego. Bo niby jakim cudem?

Inna blogerka pewnego dnia postanowiła zostawić tutaj pierwszy komentarz, więc siłą rzeczy wkrótce zajrzałam do niej. Wielokrotnie zmieniała ona nicki (i rzadziej także adresy bloga), jednak jej stylu pisania nie dało się pomylić z żadnym innym. Ależ go jej zazdrościłam! I tego, że potrafiła tak świetnie oddać to, co siedzi w jej wnętrzu, podczas gdy ja miałam z tym problem nawet tak tylko dla siebie, na papierze. I zastanawiałam się, czemu nie pisze książki, bo z pewnością znalazłaby ona wielu odbiorców. Z powodu takiego, a nie innego stylu zdarzyła się nawet sytuacja, że ktoś zaczął podejrzewać nieprawdziwość wydarzeń opisanych w jednym z tekstów. Z początku brałam ją za moją rówieśniczkę lub nawet trochę starszą, tymczasem okazała się być trochę młodsza. Jak wielu innych czytelników kibicowałam jej w pokonywaniu lęków i mierzeniu się z życiem, od którego przez jakiś czas uciekała. I wygląda na to, że jej działania przynosiły pozytywne efekty, o czym też zdarzało jej się pisać. Od paru miesięcy nie daje żadnego znaku życia. Czy jeszcze wróci na bloga? A może życie pochłonęło ją do tego stopnia, że stał się jej zbędny? Czas pokaże.

A na koniec będzie o tym, który na pewno już nie wróci. No bo jak? Był moim pierwszym nowym czytelnikiem, odkąd ostatecznie zdecydowałam o opuszczeniu Onetu na dobre. Miał dość oryginalne imię, które z początku uznałam za pseudonim. Pewnego dnia mocno zaintrygował mnie stwierdzeniem, że co niektórzy nawet Mozarta uważają za kicz (a może jednak to był Chopin?). W każdym razie uznałam, że będę na bieżąco z jego kolejnymi tekstami, co jednak nie zawsze mi się udawało. Może jednym z powodów była ich długość? Ale takie musiały być. Głupio byłoby ważne tematy ująć w kilku zdaniach i bye. W komentarzach za to nie zawsze był hiperpoważny, nierzadko chociażby nadużywał w nich XD. Taki człowiek o dwóch twarzach i pewnie też innych, których zdecydował się nie ukazywać w Internetach. A może jednak? Był dla wielu z nas nie tylko starszym bratem czy kumplem, ale i też nauczycielem życia. I czerpał z niego tak mocno, że starczyłoby dla tuzina osób. Tak ciekawe ono było. I nie brakowało w nim przypałów, o których też zdarzało mu się pisać. Miał tak wielki apetyt na życie, że wciąż gdzieś gnał. Mało kto miałby odwagę, by żyć tak jak on. Mało kto jak on miałby w sobie tyle zrozumienia, empatii nawet dla ludzi z gatunku tych, których się omija, którymi się pogardza. Niesamowita wrażliwość. Nie uważał się za nikogo wyjątkowego, ale taki właśnie dla nas był. I nagle tamten listopadowy dzień, ostatni post, który z początku wzięłam za jakiś żart. Ale to nie był żart. To był list pożegnalny. Nie zgadzałam się. Przecież on miał tylko 27 lat! Ale jednak. W pewnym momencie jego serce nie wytrzymało. I prawdopodobnie wielu z tych mających styczność z jego słowami przez tamte dziesięć miesięcy, nie zapomniało.

Obecnie już znajduję kolejne ciekawe osoby. Jedni chcą sławy, inni piszą po prostu z potrzeby pisania. Może i o nich kiedyś wspomnę? Może przyszłoroczny Share Week będzie ku temu dobrą okazją? Zobaczymy.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Co nowego na blogu? #2



Tak, po raz kolejny coś zmieniam i o tym piszę. Dlaczego? A dlaczego nie? Takie teksty też są potrzebne. Najciekawsze, że zmiany tutaj dzieją się niemal równocześnie z tymi w moim życiu. Przypadek? Nie wiem. Dobra, przejdźmy do tego, co faktycznie chcę dziś przekazać.

Na pewno większość z Was zauważyła pod tekstami zainstalowany przeze mnie przed kilkoma dniami gadżet o nazwie Linkwithin. I to jest trochę śmiechowa sprawa, bo niby ma Wam polecać teksty podobne do aktualnego lub wcześniejszych, ale najczęściej odsyła Was do tych prehistorycznych, niekiedy z lekka żenujących z 2014 roku. Możecie się więc przekonać, czy w mojej pisaninie nastąpił jakiś progres, czy jednak bardziej regres :D

Ostatnio zabieram się do ponownego edytowania strony O mnie. Niby wszystko jest ładnie, zgrabnie sklecone, jednak odnoszę wrażenie, że mogłabym coś jeszcze dopisać. Pewnie jeszcze przez wiele dni będę coś dopisywać/usuwać, aż w końcu faktycznie będę zadowolona. Standard.

I ostatnie, najważniejsze - w końcu nabieram więcej odwagi do pisania na takie tematy, jakie już dawno chciałam poruszyć. Ostatni tekst jest tego przykładem. I pomimo wcześniejszych obaw został on naprawdę dobrze przyjęty. Może z innymi też tak będzie? Czas pokaże.

czwartek, 2 sierpnia 2018

Co powiedziałabym nastoletniej sobie?



Czasy gimnazjum i liceum zdecydowanie nie były najwspanialszym okresem w moim życiu. Sytuacje zarówno w domu, jak i w szkole nie napawały optymizmem. Dziś, po tych kilku/kilkunastu latach wiem, że na coś miałam jednak wpływ. Szkoda, że wtedy tego nie zauważałam. Jakie więc rady jako ta starsza i mądrzejsza (taa) dałabym tamtej nastolatce?

1. Przede wszystkim zmień szkołę.

Czy nie jesteś przypadkiem najbardziej gnębioną osobą w gimnazjum, choć nie zrobiłaś niczego złego swoim oprawcom? No właśnie. Po prostu zauważyli, że w jakiś tam sposób odstajesz i się zaczęło. Porozmawiaj z rodzicami. Pewnie będą na nie, bo prawie wszyscy ludzie w twoim wieku lub zbliżonym ze wsi jeżdżą autobusem tam, gdzie najbliżej, ale nie poddawaj się, walcz do skutku. Nie, nie ma pewności, że w którymś z piotrkowskich gimnazjów będzie lepiej, ale w aktualnym sytuacja już do końca nie ulegnie zmianie. Naprawdę.

2. Nie próbuj na siłę być cool.

Nie chodź na imprezy, skoro tak ich nie lubisz. Nie pal papierosów, skoro ci nie smakują. Nie dostosowuj się ciągle do innych. Poszukuj siebie. Pozostań bez własnego stada lub rozejrzyj się za ludźmi podobnymi do ciebie.

3. Eksperymenty z wyglądem to normalna sprawa.

Tak, nawet wtedy, gdy mieszkasz na wsi i rodzice przejmują się tym, co ludzie powiedzą. To ich problem, a nie twój. Czy naprawdę wciąż musisz brać pod uwagę ich zdanie na ten temat? Nie masz pięciu lat i masz prawo do podejmowania własnych decyzji w tej konkretnej sprawie. Jeszcze szkoła trochę to ogranicza, ale nie w stu procentach. Czasem jakoś nietypowo wymieszasz ciuchy, innym razem zerżniesz coś ze swojej idolki. Poszukiwania własnego stylu są normalne i bywa, że nie kończą się po okresie dojrzewania. I dobrze.

4. Rozwijaj swoje pasje.

Tak, wiem, śpiewasz w szkolnym chórze i prowadzisz swoje pierwsze w życiu blogi. Ale naprawdę zwłaszcza w tym ostatnim masz do przekazania więcej niż codzienne dylematy, o których zresztą nikomu nie wspominasz. Pozwól światu poznać swoje spostrzeżenia, poglądy na pewne sprawy.

A Wy macie coś do powiedzenia sobie z przeszłości?

wtorek, 31 lipca 2018

Łódzka przygoda - ulica Piotrkowska

Jakoś na początku tego miesiąca postanowiłam wybrać się po raz kolejny na kilka godzin do Łodzi. Chciałam odbić sobie za czerwiec, kiedy to faktycznie miałam zamiar tam pojechać, ale nie wypaliło. Tamten lipcowy dzień również nie był do tego najlepszy, ale nie wiedzieć czemu, się uparłam. Gdzie chciałam się udać? Na Piotrkowską. I tak oto nieopodal piotrkowskiego dworca, ok. godziny 15:00 (zawsze jeździłam o wcześniejszej porze) wsiadłam do busa, który końcowo miał zatrzymać się na ul. Jaracza. I tak też się stało. A potem...błądziłam po znanych mi ulicach. Kompletnie nie mój dzień. Jeszcze zahaczyłam o jakiś budynek, który ktoś oznaczył wyznaniem miłości do naszej ukochanej partii rządzącej. Słynny już tekst, jak tak patrzę w Internetach.



Na ulicy Piotrkowskiej, tej mniejszej części, gdzie w marcu byłam z M., pojawiłam się ok. 17:00, czyli trochę późno. O dziwo, tym razem mój wzrok nie zarejestrował ani podwórka w które wchodzi się do herbaciarni Kocie Oczy, ani Pasażu Róży. I żadnego muralu. Może faktycznie takowego akurat tam nie ma? Jeśli do tej pory nie wiecie, murale są moim głównym celem podczas każdej kolejnej wizyty w Łodzi. Widziałam tylko tłumy ludzi siedzących pod parasolkami, pod jakimś lokalem. I z oddali pomnik Kościuszki na Placu Wolności, tym razem odziany w koszulkę reprezentacji Polski. W końcu nie pozostało mi nic innego, jak przejść na dłuższą stronę najsłynniejszej, najbardziej (niestety) lansiarskiej ulicy Łodzi.



Powyższe zdjęcie pierwotnie miałam wstawić na Instagrama z podpisem Piotrkowska. Nie dla introwertyków. Odstąpiłam jednak od tego pomysłu. Zresztą nie odkryłabym Ameryki. Piotrkowska żyje o każdej porze dnia. Dzikie tłumy oblegają ją, by się najeść i wydać miliony monet na jakieś pierdoły. Ale nie tylko. Od lat jedną z tutejszych atrakcji jest przejażdżka rikszą. Może i mi kiedyś będzie to dane? Tak to widziałam sporo osób na rowerach, co nie jest niczym niezwykłym, zważywszy na rozmiary Łodzi. I nie były to rowery miejskie. Jakiś chłopak chodził ze świeżym tatuażem na łydce. Jakiś żebrak chciał wysępić parę groszy na wino. Jakaś pani przepięknie grała na skrzypcach. Aż przystanęłam na chwilę. Minęłam coś w stylu małych stref kibica. I dwa antykwariaty. Czyli wiem, gdzie następnym razem mogę się udać i być może upolować tanio którąś z wymarzonych książek. A poniżej macie pomnik Misia Uszatka.



Słyszałam, że pomników z serii bajkowej jest w Łodzi więcej. Może kiedyś uda mi się je upolować? Ale i tak na pierwszym miejscu są murale. No i w końcu mural, który już kiedyś mijałam ze znajomymi, ale dopiero podczas ostatniej wizyty w Łodzi udało mi się go uchwycić niemal w całej okazałości. Prawda, że piękny?



I jeszcze pomnik Reymonta.



Straciłam poczucie czasu, przez co nie załapałam się na wczesnowieczorny bus powrotny do Piotrkowa. Gdybym mieszkała w Piotrkowie, machnęłabym na to ręką, ale tak to sytuacja niefajna. Ostatecznie pojechałam busem o 21:00 i jakimś cudem po 23.00 byłam już w domu, a to była kwestia zaledwie kilku minut i trochę stresu. Uff, następnym razem w Łodzi zjawię się wcześniej i tyle. Czegoś te wycieczki czasem uczą :D

czwartek, 26 lipca 2018

O czym pisać na blogu? Już ja Wam powiem.



O czym można pisać na blogu? To pytanie spędza sen z powiek wielu z nas. Dziś wychodzę ze swoimi propozycjami. Częstujcie się za darmo.

1. O tym, co zażywają członkowie partii rządzącej oraz namiary na ich dilerów.

2. O psie, który w wieczerzę wigilijną jednak przemówił ludzkim głosem. I w jakim języku?

3. O filmie z polskim dubbingiem, który przyjemnie się oglądało.

4. O pierwszym na świecie kogucie, który zniósł jajo i gdzie miał miejsce taki przypadek.

5. Recenzja 50 twarzy Greya z gatunku jaka to genialna książka.

6. Jak długo przetrwałoby małżeństwo żurawia i czapli, o ile by do niego doszło?

7. O jedynym słusznym leku na ludzką ignorancję.

8. O jednorożcu, który przypadkowo znalazł się w Waszym mieście i nie wie, jak wrócić do Zaczarowanej Krainy.

9. O jedynym człowieku na świecie całkowicie zdrowym psychicznie i kto to taki?

10. Jak za darmo pojechać/polecieć gdziekolwiek?

11. Jak doprowadzić do końca świata w kilka lat?

12. Dlaczego kobiety nie mogą chodzić po ulicy nago od pasa w górę?

13. O tym, że wbrew pozorom wszystkiego jeszcze nie wymyślono.

14. Milion powodów, by zabić ojca/matkę/brata/chłopaka/teściową i dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś/aś.

15. Coś o cyckach. Bo cycki zawsze mają branie.

No to do dzieła!

poniedziałek, 9 lipca 2018

Co było przed blogami? Nastoletnie fakty.



Za 2 dni czas mojego bytowania w blogosferze wyniesie dokładnie 8 i pół roku. Początek nastąpił dość późno, bo na chwilę przed 17. urodzinami. Nie oznacza to jednak, że moje ówczesne teksty były ambitniejsze od tych tworzonych przez uczniów późnej podstawówki/gimnazjum. Ale dziś nie o tym miałam pisać. No to lecę z faktami z paru lat poprzedzających ów początek. Być może niektóre z nich Was zaskoczą.

1. Gdy kończyłam podstawówkę, zaczął się wielki szał na Tokio Hotel. Zespół ten był mi kompletnie obojętny i nie rozumiałam fanek szaleńczo zakochanych w braciach Kaulitz i płaczących, gdy w Bravo pojawiały się jakieś wyssane z palca historie odnośnie ich dziewczyn.

2. Właściwie większość gwiazd, o których pisało Bravo i podobne czasopisma, była mi kompletnie obojętna. Nie przeszkodziło mi to jednak w przyklejaniu na ściany pokoju plakatów również z nimi.

3. Przez większość gimnazjum śpiewałam w szkolnym chórze, choć nie miałam nadzwyczajnego talentu wokalnego.

4. Potrafiłam wymienić stolice wszystkich państw świata.

5. W ramach walki z upośledzeniem społecznym zdarzyło mi się kandydować do samorządu szkolnego. I to była katastrofa.

6. Nie byłam zbyt popularna wśród rówieśników. Dziś to doceniam. Ileż można przebywać z ludźmi.

7. Nie byłam na żadnych koloniach ani obozach. Nie żałuję.

8. Miałam parę zeszytów, w których pisałam przeróżne opowiadania. Najczęściej ich nie kończyłam i zaczynałam kolejne. Nikomu ich nie pokazywałam.

9. O istnieniu blogów dowiedziałam się przypadkiem z któregoś młodzieżowego czasopisma pod koniec podstawówki. Jeszcze wtedy nie myślałam o założeniu własnego.

10. Moje gusta, zarówno muzyczne, jak i filmowe czy czytelnicze nie zmieniały się zbyt często.

11. Czego nie można powiedzieć o wyglądzie, szczególnie ubiorze. Zanim czerń zdominowała moją szafę, zdarzały się dziwne połączenia typu różowa bluzka z cekinami i seledynowe rurki. Nie żartuję. Innymi słowy, eksperymentowałam.

12. Nie utożsamiałam się z żadną subkulturą.

13. Zapełniłam jakieś kilkanaście zeszytów i notesów służących mi za pamiętniki. Niestety część z nich prędzej czy później wpadała w ręce kogoś z rodziny i była afera.

14. Nie przeszłam typowego okresu buntu. Ten przyszedł znacznie później.

15. Nigdzie nie pasowałam i nie miałam swojej stałej ekipy.

poniedziałek, 2 lipca 2018

Co nowego na blogu?



Zmiany czasem są nieuniknione. Wiem, banał. Tak czy owak, również na tym blogu musiały one w końcu nastąpić. Kto w końcu nie chce mieć większej liczby wartościowych czytelników? Ale też nic na siłę. Nadal będzie totalnie po mojemu, tak jak lubicie. Chyba.

Ostatnio poszłam jednak na pewien kompromis. Powszechnie wiadomo, że lepiej czyta się czarne litery na białym tle niż białe na czarnym. I to dostaliście. Nie zamierzam jednak całkowicie rezygnować z czerni w wystroju. To mój kolor. Jest taką jakby wizytówką bloga.

Na blogu na nowo pojawiła się zakładka O mnie. Walnęłam opis tak na szybko i odnoszę wrażenie, że wygląda, jakbym golnęła sobie coś głębszego przy jego tworzeniu. Prawdopodobnie jeszcze wielokrotnie będzie edytowany, gdy znajdę czas i gdy będzie mi się w ogóle chciało.

Przez cały dotychczasowy okres pisania bloga podpisywałam się jako Blacky. Ale w sumie po co? I tak od początku nie byłam anonimowa i część czytelników od jakiegoś czasu zna moje personalia. Moje imię przypału nie robi i jedyną jego wadą jest to, że nie jest ono jakieś rzadkie. Ponoć czymś wyróżniać się trzeba :D

I ostatnie, najważniejsze. Chcę trochę częściej pisać, ale spokojnie, nie zaraz wyskakiwać z lodówki, bo nadmierną atencyjnością nie grzeszę. Ale mam sporo pomysłów na teksty i szkoda, by się marnowały. Może nawet spośród tych, które uznam za chujowe wybiorę co jakiś czas choć jeden tak w ramach eksperymentu. I to w Waszych rękach pozostawię opinie co do tego, czy rzeczywiście taki jest. A o czym w ogóle będę pisać? Jak zwykle będziecie mieli niespodziankę. Trzymajcie kciuki, by to wyszło.

sobota, 23 czerwca 2018

Chujowa blogerka?



To nie jest dla mnie łatwy tekst. Być może za jakiś czas będę przeklinała siebie za opublikowanie go. I będę chciała zabić każdego, kto się z nim zapozna. Ale już się nie cofnę. Są pewne przekonania, których źródła nie potrafię wyłapać i które bardzo utrudniają mi dalsze pisanie bloga. Tak, to stąd biorą się czasem te długie przerwy. W końcu pomysłów na kolejne teksty mi zdecydowanie nie brakuje. Powiedziałabym nawet, że jest ich nadmiar. Co w takim razie mnie blokuje?

Kogo to w ogóle obchodzi?

Całkiem niemałą grupkę to obchodzi. Wyjdzie kilkaset, o ile nie tysiąc osób każdego miesiąca (według liczby wyświetleń). Są to ludzie najczęściej w moim wieku lub zbliżonym, ale trafia się też ktoś nastoletni lub trzydziestoletni. Jakieś kilkanaście osób sadzi pod każdym tekstem niebanalne komentarze. Czyli mam do czynienia z osobnikami myślącymi, a to jest jakiś sukces. Zdarzają mi się też sporadycznie prywatne wiadomości na Messengerze dotyczące radosnej tfu!rczości blogowej. No, i jeszcze 101 polubień fanpejdża. Także pisz i nie pierdol.

Czy nie odsłaniam się za bardzo?

Ale co to znaczy za bardzo? Sorry, ale takie mamy czasy, że bloger, zwłaszcza ten z naprawdę długim stażem w końcu coś zdradzi o sobie. Coś świadczącego o tym, że jest człowiekiem, a nie bezuczuciową maszyną. I nie, nie mamy obowiązku ujawniania wszystkiego. Nikt nie przykłada nam pistoletu do łba, każąc wyśpiewywać każdą traumę, każde pragnienie, wszystkie lęki, ostatnie sny lub ulubione pozycje seksualne. To nasz wybór.

Tekst jest pewnie za długi/za krótki

Jest taki, jaki powinien być, adekwatnie do możliwości wyczerpania danego tematu. Czy istnieje w ogóle odgórny wymóg długości tekstu? Nie kojarzę.

Czy nie piszę zbyt dziecinnie?

Bo ćwierćwiecze to jest, kurwa, sędziwy wiek. Zbieraj hajsy na trumnę.

Czy ten tekst w ogóle pasuje do bloga?

A od kiedy piszesz na jeden temat i od kiedy nie ma tu chaosu? :D

Nie jestem nadmiernie atencyjna. Czy to dobrze?

Tak, bo jesteś introwertyczką, więc to po prostu leży w twojej naturze. Ale przypomnienie światu o istnieniu bloga przynajmniej raz w miesiącu raczej nie będzie okupione wielkim cierpieniem. I nie piszesz go przecież do szuflady.

Z mojego profilu na Facebooku znów można przejść na bloga. Może to błąd?

To jednak nie chcesz mieć większej ilości czytelników? I nie, nie odpowiadasz za to, kto jak zinterpretuje to, co napisałaś. Na przykład uzna, że jest bohaterem danego tekstu. Ważne, że ty wiesz, jak naprawdę jest.

Opublikowałam ten tekst. Pewnie jest chujowy.

Może tak, może nie, co nie zmienia faktu, że stałym czytelnikom i tak nie będzie obojętny.

Widzicie, co ja mam z tym blogiem :D

środa, 13 czerwca 2018

Drogie Bravo, jak żyć?

Kilka miesięcy temu skończyła się pewna epoka. W Kraju Kwitnącej Cebuli przestano wydawać Bravo. To wszystko przez te Internety podobno. A raczej na pewno. Dlaczego dopiero dziś poruszam ten temat? Bo mogę.



Bravo. Prawie każdy, kto dorastał w latach 90. i późniejszych miał choć przez chwilę to czasopismo w rękach. Nie każdy do tego się przyznaje. Bo to taka Taylor Swift słuchana przez fana metalu w domowym zaciszu. Albo książka Katarzyny Michalak czytana przez kogoś, kto na ogół sięga po ambitniejszą literaturę. Guilty pleasure. Jedni ukrywali fakt czytania przed znajomymi (bo to siara pewnie), inni wręcz przeciwnie - robili sobie razem z nimi bekę z pytań typu czy od pocałunku można zajść w ciążę.

Z czego składało się Bravo? W dużej mierze zawierało wszelkie ploty z życia gwiazd, które krzyczały już do nas z okładki jak w każdym możliwym tabloidzie. Niezależnie od tego, czy było tam choć ziarenko prawdy, czy też nie, i tak kupowaliśmy kolejny numer, jeśli znalazło się tam coś o naszych idolach. Sama do dziś zachowałam sporą kolekcję artykułów, wycinków i plakatów z Avril i przy okazji większego sprzątania mam niezły ubaw.

Gwóźdź programu? Słynne różowe strony, które przeglądaliśmy, o ile rodzice co niektórych z nas nie zdążyli ich wcześniej wyrwać. To z nich czerpaliśmy pierwszą wiedzę o seksie, bo często nie mieliśmy z kim na takie tematy porozmawiać, a lekcje wychowania do życia w rodzinie szału nie robiły.

Były jeszcze fotostory, które wciągały, choć zawsze kończyły się do porzygu szczęśliwie, najczęściej pocałunkiem świeżo zakochanej pary.

I dodatki. Przeróżne. Począwszy od naklejek, a skończywszy na takich oto (swoją drogą, oczywiście lipnych) kosmetykach:



Pamiętam, że jakoś w 2005 roku, chyba wiosną, dodatkiem był nawet żel przeciw pryszczom, po którym wyskoczyły mi na twarzy paskudne czerwone plamy, które schodziły przez jakieś 2 tygodnie :D

Czego by nie mówić, to były jednak fajne czasy.

sobota, 19 maja 2018

Czy MBTI ma sens?



Jako, że podobno jesteśmy istotami obdarzonymi rozumem (choć możemy mieć wątpliwości, czy aby na pewno wszystkich z nas to dotyczy, gdy słyszymy, co niektóre osobniki pieprzą), przynajmniej niektórzy z nas dążą do pogłębienia samoświadomości. Kim jestem? Dokąd zmierzam? Co lubię robić? Czego się boję? Takie tam. Szukamy odpowiedzi we własnym wnętrzu, w książkach, w filmach, na blogach. Piszemy pamiętniki, chodzimy na terapię, rozwiązujemy różne testy - począwszy od tych z czasopism nieszczególnie wysokich lotów po MBTI.

Właśnie, MBTI. Czy ma jeszcze rację bytu? Mogłoby się wydawać, że tak. W końcu introwertyk introwertykowi/ekstrawertyk ekstrawertykowi nierówny. I nie każdy idealnie wpisuje się w cechy jednego lub drugiego typu. I jest jeszcze coś poza tym. Ale czy ten test jest idealny? Nie sądzę.
Jak wytłumaczyć fakt, że wielu osobom przy kolejnym jego rozwiązywaniu wychodzi inny wynik?

Podejrzewam, że część z nas (zwłaszcza w dość młodym wieku) po ustaleniu, czy bliżej nam do introwertyka czy ekstrawertyka (i jaraniu się ową wiedzą) na początku dobiera odpowiedzi pod ideał owego (też to kiedyś przerabiałam) i potem wychodzą jakieś kwiatki w stylu przeciwieństw nas pod pewnymi względami. Wiecie, co wyszło mi za pierwszym razem? ISTJ. Dobre. Jak powszechnie wiadomo, zdecydowanie nie jestem wierna wielu tradycjom i ogólnie je kwestionuję (po co, dlaczego, czy na pewno jest to dobre, choć przetrwało ileś tam dekad/stuleci). Nie widzę siebie w roli żony, a już tym bardziej matki. Nie jestem entuzjastką planowania wszystkiego. Czasem łamię prawo (oczywiście nie jakoś hardkorowo, tylko np. przechodzę na czerwonym świetle).

Faktem jest, że się zmieniamy i to też może wpływać na wynik testu MBTI. Zmieniają się nasze preferencje, przekonania (oczywiście pewnie nie wszystkie, ale jakaś tam część na pewno). Pewnego dnia np. można uznać, że imprezy jednak są super :D Albo lepsze jest rozważne planowanie od działania na spontanie. Jeszcze większe jaja robią się, gdy odkryjemy, że te odpowiedzi, których udzielamy, tak naprawdę nie są nasze. Po prostu zostaliśmy na nie zaprogramowani przez rodziców lub nauczycieli. I wtedy wynik znów wyjdzie inny :D Także chyba lepiej jest czytać opisy wszystkich typów MBTI i ustalić, do którego z nich jest nam najbliżej.

Bywa jednak, że i wtedy sytuacja nie jest jasna. Czy należy w ogóle tym się przejmować? Może przynajmniej niektórzy z nas są zbyt skomplikowani, by ich sposób myślenia, działania, czy predyspozycje zawodowe włożyć do czteroliterowej szufladki? Sama przez dłuuugi czas identyfikowałam się jako INFP, ale teraz bliżej mi do stwierdzenia, że coś tam z tego typu mam, ale sprawa jest bardziej zagmatwana. Ciekawe, co jeszcze z czasem odkryję.

czwartek, 3 maja 2018

Q&A - odpowiedzi



Z początku myślałam, że to całe Q&A nie ma sensu. W końcu nie da się ukryć, że ten blog nie ma już takiej poczytności jak kiedyś i od nowa buduję swoją pozycję w tej mniej popularnej części blogosfery. Jednak z czasem pojawiły się pytania od sześciu czytelniczek, więc zabrałam się za odpowiedzi. No to jazda!

1. Bez jakiego hobby nie wyobrażasz sobie życia?

Jest to oczywiście pisanie.

2. Czy chciałabyś mieszkać w innym państwie? Jeśli tak, to dlaczego?

Na chwilę obecną sobie czegoś takiego nie wyobrażam.

3. Jaka cecha charakteru najbardziej irytuje Cię w ludziach?

Nadmierne wścibstwo.

4. Jaka jest Twoja pierwsza myśl czy widzisz/słyszysz pojęcia wegański, bez glutenu, bez laktozy? :D

Haha, niee :D

5. Co myślisz o całej modzie na bycie fit?
A niech sobie będzie, w końcu ponoć ruch to zdrowie :D

6. Najlepszy film, jaki kiedykolwiek obejrzałaś - i dlaczego to właśnie ten?

Chyba Dzień Świra. Mocno ukazuje całą prawdę, od której wielu stara się uciekać, a może faktycznie są takimi szczęściarzami będącymi nieświadomymi tego całego syfu?

7. Książka, która zapadła Ci w pamięć na bardzo długo to? No i oczywiście, dlaczego to akurat ta książka. :)

Taka książka jest wciąż przede mną.

8. Bez czego nie wyobrażasz sobie dnia?
Pisania, czytania, myślenia...

9. Pierwsza rzecz, o której myślisz po przebudzeniu to...

To zależy od dnia.

10. Gdybyś mogła być gdzie chcesz, to Twój wybór padłby na...

Prawdopodobnie jakieś spokojne, odludne miejsce.

11. Przez jeden dzień masz nieograniczony budżet - na co wydajesz?

Przede wszystkim kilka par butów. Nie cierpię ich kupować, a w takim wypadku miałabym spokój na kilka miesięcy/lat. Potem nowy telefon tak na wszelki wypadek, bo nie wiadomo, kiedy dotychczasowy wysiądzie. Także bez szaleństw :D

12. Co Cię najbardziej denerwuje?

Gdy ktoś do mnie dzwoni czy chce pogadać, gdy akurat jestem czymś zajęta.

13. I przeciwnie - co Cię najlepiej odpręża? :)

Wciąż szukam czegoś takiego.

14.  Najgłupsza rzecz, którą kiedykolwiek zrobiłaś to...

W sumie już nie pamiętam. Może to i dobrze :D

15. Jakie jest Twoje ulubione jedzenie?

Nic oryginalnego, pierogi z kapustą i grzybami. Swojska kuchnia to najlepsza kuchnia :D

16. Bez jakiej rzeczy nie potrafisz się w ogóle obejść?

Bez smartfona oczywiście. W końcu to taki komputer, aparat, odtwarzacz MP3. Ponadto z niego bloguję i kontaktuję się ze światem :D

17. Wiążesz przyszłość z pisaniem?

Można tak to ująć.

18. Czym jest dla Ciebie blog, dlaczego powstał i jak to się zaczęło?

Przede wszystkim jest to miejsce, gdzie mogę w jakimś tam stopniu wyrażać siebie, taka tam namiastka wolności. Powstał z potrzeby pisania po prostu. Od zawsze coś tam pisałam i rozpoczęcie przygody z blogowaniem było w pewnym momencie czymś oczywistym. Mój obecny blog oczywiście nie jest tym pierwszym, przeniosłam się tu z Onetu :D

19. Ostatni film, na którym płakałaś?

Nie pamiętam. W ogóle rzadko płaczę na filmach.

20. Gdybyś miała gwarantowane, że twój następny post zdobył by szczyt popularności, co byś w nim napisała?

Coś, co bym chciała niezależnie od stopnia popularności.

21. Najbardziej szalona rzecz jaką zrobiłaś?

Z szaleństwami to dopiero zaczynam :D

22. Czego możemy spodziewać się na blogu w najbliższym czasie?

Tego akurat nie zdradzę. Zobaczycie za jakiś czas :)

23. Znasz jakiś żart?

Mogłabym przetoczyć taki ograny, powtarzany od miliona lat, ale po co?

24. Czekolada czy zupki chińskie i czemu właśnie one?

Biała czekolada.

niedziela, 15 kwietnia 2018

Q&A



Jako że udało mi się tutaj jakimś cudem osiągnąć zawrotną liczbę kilkudziesięciu stałych czytelników, pomyślałam sobie, że i ja się w to pobawię. Taka tam rozgrzewka przed bardziej ambitnymi (taa) tekstami. Także w komentarzach pod tym postem możecie zadawać mi przeróżne pytania, na które odpowiem w kolejnym.

No to miłej zabawy! :)

środa, 4 kwietnia 2018

Kontynuacja łódzkiej przygody

Pod koniec stycznia, gdy już załatwiłam to, co miałam do załatwienia w Piotrkowie, na spontanie (tak, nawet mi się zdarza) pojechałam do Łodzi. Bez żadnego konkretnego celu. Takie tam kolejne próby oswojenia się ze stolicą mojego województwa, trzecim pod względem wielkości miastem w Polsce. Czy to realne? Okaże się. Kiedyś.

Dworzec Łódź Fabryczna znów przytłoczył mnie swoim ogromem, choć wysiadłam na nim już po raz czwarty lub piąty. Prawdopodobnie i za setnym razem będzie tak samo.



Niemal żadna moja wizyta w Łodzi nie może obyć się bez polowania na kolejne murale i inne dzieła sztuki. Również wtedy nie mogło być inaczej.







Jakie miejsce odwiedziłam jako ostatnie? O dziwo, Manufakturę. I przypomniałam sobie, dlaczego tak rzadko tam jestem. Dzikie tłumy (a było to wczesne popołudnie!), mnogość bodźców. Także dość szybko stamtąd się ulotniłam.





Kolejna wizyta w Łodzi miała miejsce dopiero pod koniec marca i była już trochę bardziej przemyślana. Okazało się, że obie ze znajomą (M., pozdrawiam Cię) mamy miejsce, do którego chcemy się udać. Chodziło o herbaciarnię Kocie Oczy znajdującą się na ulicy Piotrkowskiej. W drodze na miejsce docelowe nie byłabym sobą, gdybym nie sfociła jakiejś kamienicy na ulicy Jaracza.



I w końcu dotarłam na miejsce, a M. chwilę po mnie.



Herbaciarnia Kocie Oczy nie jest takim miejscem, do którego można sobie ot tak wejść i słusznie, bo koty są tu najważniejsze i nie można ich zamęczyć. Jest tu spokojnie, co nie jest typowe dla miejsc znajdujących się na tych głośnych, lansiarskich ulicach wielkich miast, do których Piotrkowska zdecydowanie należy.
Mały, kameralny lokal. Dobra herbata. Łagodna muzyka. Koci wystrój wnętrz. I te prawdziwe futrzaki, z których nie każdy chce być głaskany, jak na prawdziwego indywidualistę przystało :)
Idealne miejsce dla introwertycznych (i nie tylko) miłośników kotów i miejsc, w których można odpocząć od codziennego zgiełku.
Zdecydowanie polecam. I być może kiedyś zjawię się tu ponownie.







Gdy już opuściłyśmy Kocie Oczy, po chwili dowiedziałam się o innym ciekawym miejscu. Ściany kamienicy ozdobione odłamkami szkła robią wrażenie. Dopiero nieco później, trochę szperając w Internetach, dowiedziałam się, że to miejsce zwie się Pasaż Róży.





Następnie poszłyśmy na Plac Wolności. No to ratusz i pomnik Tadeusza Kościuszki.





Nie obyło się również bez wizyt w dwóch parkach - Helenów i Ocalałych.









Odnoszę wrażenie, że na tym ostatnim zdjęciu (widoku z góry kopca) w oddali widać kawałek jakiegoś muralu. Muszę kiedyś obadać sprawę :D

Gdy już zbierałyśmy się do powrotu w okolice Łodzi Fabrycznej, nieoczekiwanie zostałyśmy na którejś ulicy obdarowane paprykowymi orzeszkami ziemnymi. Z jakiej to było niby okazji? Tak czy owak, były naprawdę dobre, o czym przekonałam się nieco później :D

Po chwilowej jeździe tramwajem nadszedł w końcu czas na zjedzenie gdzieś czegoś. Ostatecznie poszłyśmy do Piwnicy Smaków. Wiedziałam, że jak zwykle zamówię coś, co znam i lubię. Padło na pierogi z kapustą i grzybami. I spośród wszystkich dotychczasowych restauracji, w których je jadłam, te tutaj były najbardziej zbliżone do najlepszych, swojskich :)

Żadna wizyta w Łodzi nie może obyć się bez żebraków czy małolat (i nie tylko) trzaskających sobie pierdyliard selfie na tle czegoś tam. Ale i tak w tym roku jeszcze parę razy tam wrócę :D