środa, 9 listopada 2016

O tym, jak wywiało mnie niemal na koniec Polski.

Wow, taki tam powrót na bloga. Ktoś mnie jeszcze pamięta? Ponad 2 tygodnie temu byłam w Krakowie. Wiem, niezły mam zapłon pisząc o tym dopiero teraz. Ale lepiej późno niż wcale!

A zapowiadało się inaczej. Miałam jak zawsze być jednym z tych życiowych przegrywów, wiecznych przymułów, którzy muszą zadowolić się jedynie filmikami z koncertu swojego ulubionego zespołu na Jutjubie. Spośród miast, w których Delain miał dać czadu, oczywiście stawiałam na Warszawę, bo bliżej. A tam, jak trudno się domyślić, nie miałam z kim się wybrać. Tak mijały dni, aż okazało się, że jednak będzie dało się wyrwać z domu, tyle, że do Krakowa. Tam musiałam dotrzeć sama (jednak istnieje bezpośredni autobus z Piotrkowa, wow!), ale od dworca miałam już towarzystwo. Po niewielkiej ilości snu i kilkugodzinnej jeździe (jeszcze był chwilowy postój w Częstochowie) nie nadawałam się już do niczego, dlatego też zwiedzanie tej słynnej, atrakcyjnej części miasta ruszyło następnego dnia.

Chujowa pogoda nie sprzyjała szlajaniu się po Wawelu czy Rynku Głównym, ale co tam! Jeszcze zanim tam dotarliśmy, wciąż widziałam coś ładnego, co dobrze byłoby uwiecznić, ale jednak po części odpuściłam. Ładne kościoły, ciekawe malunki, Wisła... Tłumy ludzi. Pewnie jakieś szkolne wycieczki. Ale czy w Krakowie to takie dziwne? Na Wawelu również tłumy ludzi i to mówiących w pierdyliardzie języków. Chyba wyłapałam hiszpański. Tym razem nie żałowałam pamięci w Hujałeju. Nawet całkiem wyraźne te zdjęcia wyszły. No i rynek. Kościół Mariacki, Sukiennice, te sprawy... I znów wielojęzyczny tłum ludzi. Hejnał o 15:00. Restauracja, w której jadłam pyszne pierogi, choć z początku rozważałam spróbowanie czegoś nieznanego. I gdzie ludzie byli zbyt głośni. I jeszcze to cholerne disco polo :D Omal zapomniałabym o kieliszkach dobrego wina dodanych do posiłków.



















Dosłownie chwila odpoczynku przed głównym celem mojej podróży. I prawie godzinna jazda do klubu o nazwie Kwadrat.
Bilety kupiliśmy dopiero na miejscu, bo decyzja o wyruszeniu na koncert została podjęta dość późno. No problem, bo Delain póki co nie należy do zespołów cieszących się w Polsce oszałamiającą popularnością, choć byli tu już kilka razy.
Klub jest dość mały, ale jednocześnie wystarczająco pojemny na te trzysta/czterysta osób, czy ilu nas tam było. W dodatku zdarzyli się ludzie, którzy ulotnili się po występach supportów, zwłaszcza Evergrey (swoją drogą, ten zespół świetnie wypadł na żywo, więc z ich dyskografią chętnie się zapoznam). Kobra and the Lotus występujący na samym początku również spisali się nieźle.



Tak, to byłoby na tyle w kwestii zdjęć. To powstało, zanim ekipa Delain pojawiła się na scenie. Udało mi się nagrać pierwsze kilka minut koncertu, ale niestety film wyszedł do góry nogami :D Nici z wrzucenia choć niewielkiego fragmentu na Instagrama. #problemypierwszegoświata
Muzyka była oczywiście ostrzejszym napierdalaniem niż na płytach. I o to chodziło :D
Ta noc niewątpliwie należała do Charlotte, jej pięknego uśmiechu, energii, błyszczącej kiecki i małej znajomości polskiego :D Ta dziewczyna potrafi porządnie rozkręcić publikę. Ale się naskakaliśmy! Dobrze wybrałam buty, bo parę razy nadepnięto mi na pseudoglany. Trudno się jednak dziwić z racji dobrze bawiących się ludzi i dość niewielkiej przestrzeni. Na końcu byłam już prawie nieżywa :D

Najwytrwalsi fani zostali po koncercie. Wiedzieliśmy, że ekipa Delain niedługo do nas wyjdzie. Z początku pojawili się wszyscy prócz Charlotte. Stanęli za barierką i rozdawali autografy. I ja zebrałam kilka. Potem niektórzy robili sobie z nimi zdjęcia, a reszta nadal czekała na uroczą frontmankę. Wiedziałam, że najpierw przebierze się z szałowej kreacji i może będzie chciała jeszcze trochę odsapnąć po szaleństwie na scenie, dlatego też nie przyłączyłam się do nawoływania kilku osób. W końcu wyszła. Uśmiech nie schodził jej z twarzy. Najpierw, jak wcześniej reszta zespołu rozdawała autografy za barierką, a potem przez nią przeskoczyła. I wtedy sporo osób ustawiło się w kolejce do zdjęć. Niektórym nawet udało się z nią przez chwilę porozmawiać. Ale oczywiście nie mi. Może innym razem? Ale zdjęcie jest. Wiem, że już parę osób je widziało, ale co mi szkodzi wrzucić jeszcze raz :D



Czy chcę mieć jeszcze taki 20 października? Tak, ale nie za często, bo jednak potem trochę czasu zajmuje mi odchorowanie tylu wrażeń. A do Krakowa jeszcze kiedyś wpadnę, o ile w ogóle będzie taka możliwość. Choćby dla samych ładnych widoczków :D

Twarzoksiążka!