No i przyszła jesień. Ten czas w roku, kiedy to nie musimy już przepraszać świata za to, że nasze życie nie ocieka zajebistością, tzn. bez zaliczonego pierdyliarda nowych miejsc i bez nietuzinkowych aktywności, którymi fajnie byłoby się wszem i wobec pochwalić. No dobra, tak naprawdę nikt nie wymaga od nas przeprosin, ale social media ryjące banię i samoocenę są faktem. Ja tam za swoje zwykłe życie przepraszać nie będę, a nawet pozwalam sobie czasem na mniejszą bytność w soszjalach, a co!
Ze wszystkich pór roku to jesień jest tą porą najmojszą. Wtedy najchętniej chce mi się coś robić. Taki tam spacer wśród pięknych liści na przykład. Zapomnę włączyć krokomierz? No i co z tego. Jeszcze tak stara nie jestem, by nie pamiętać, że ruszyłam dupę, zrobiłam parę kilometrów.
Ponadto pozbyłam się sporej ilości włosów u lokalnej fryzjerki, odwiedziłam po długiej przerwie ulubioną kawiarnię, a także niemniej ukochany park (w najcieplejszy październikowy dzień oczywiście), porobiłam trochę jesiennych fotek już moim mocno sędziwym telefonem... A że na nowo piździ i leje, może by tak też dać znak życia tutaj?
Myślałam, że mało kogo już ten blog interesuje, ale ostatnio zauważyłam zadziwiająco dużą ilość wejść jak na tak długą nieobecność. Nie wiem, komu chciało się tracić czas na moje stare żenujące posty, ale niech już sobie ma tę rozrywkę.
A na razie kontynuuję celebrację mojej ulubionej pory roku, choć bez kubka w liściowe wzory, bo wolę te prawdziwe liście.
Ale zmianę czasu mogliby w końcu łaskawie znieść.
